Duszna, upalna perła southern gothic, rasowy “wakacyjny” horror Złotej Ery, będący równocześnie południową sagą rodzinną, napisany lekkim, dowcipnym stylem, mimo upływu lat doskonała lektura, warta swego miejsca w panteonie sławy literackiej grozy.
+
Dwie zaprzyjaźnione i spokrewnione rodziny - Savage’owie i McCrayowie, zwykły wspólnie spędzać letnie wakacje w posiadłości Beldame położonej na brzegu Zatoki Meksykańskiej w Alabamie (it’s a southern gothic tale). W Beldame stoją trzy domy wczasowe; po jednym dla każdej z rodzin a ten trzeci…. No właśnie, a ten trzeci, od zawsze opustoszały, od zawsze nieco przerażający, pomału pogrąża się we wszędobylskim piasku.
Kiedy umiera matka rodu Savage’ów, jej syn Dauphin wraz z żoną Leigh (de domo McCray), wraz z resztą rodziny McCray, matką, tzw. Dużą Barbarą, jej synem Lukerem i jego córką Indie, decydują się po latach powrócić na letnie miesiące do posiadłości Beldame.
No i płyną sobie powoli długie, upalne, letnie dni. Wszyscy leżą w hamakach, opalają się, drzemią, pocą, popijają - wodę, herbatę mrożoną, whisky - co kto lubi, i generalnie oddają się wakacyjnemu lenistwu. Co jakiś czas jednak ukradkowe spojrzenia uciekają w kierunku opustoszałego Trzeciego Domu. A to na świeżo zrobionym zdjęciu (India pasjonuje się fotografią) pojawią się jakieś dziwne kształty, a to jakiś ślad dziwny na piasku, a to dzianą postać w oknie ….
Podczas pozornie ospałych i leniwych pogaduszek wychodzi na jaw, że tak naprawdę wszyscy się tego pustego domu od lat boją, od zawsze budził on niepokój we wczasowiczach, Dauphin i Luker jeszcze jako dzieci obawiali się tajemniczego sąsiedztwa. Przypominają się także niewyjaśnione tragedie z przeszłości - w tym tajemnicza śmierć córki czarnoskórej służącej Savage’ów.
Tymczasem mąż Dużej Barbary, Lawton McCray, ambitny polityk, wiąże z Beldame konkretne plany. Zamierza sprzedać nieruchomość na cele przemysłowe (jakaś stocznia, coś takiego), niestety, brak mu zgody głównego właściciela - Dauphina. Lawton wpada na chytry plan - od pozorem zaangażowania bliskich do udziału w swej kampanii wyborczej, wyciąga wczasowiczów z piaszczystego półwyspu na spotkania w mieście, a kiedy Beldame pustoszeje, postanawia spalić domostwa, a wtedy łatwiej uzyska zgodę rodziny na sprzedaż.
No i cóż...polityk nie pojawia się na konferencji, wszelki ślad po nim znika, a gdy rodzina wraca na wczasy, domy jak stały, tak stoją. A ten trzeci coraz bardziej przerażający. Pewnej nocy India wraz ze służącą decydują się odwiedzić ponurą chatę...
+
Ależ to dobre! Złota Era na pełnej petardzie, pokazuje, jak wiele dobra można wycisnąć z pozornie klasycznych motywów, jak się ma wyobraźnię, talent i dobre pióro.
Niby nic tutaj odkrywczego, ale talent McDowella powoduje, że powieść iskrzy się życiem, bawi, uwodzi i intryguje. Na początek sama fabuła - ot, dwie rodziny na wakacjach a obok nich ponury, pusty dom, “trzeci dom”, na początku tkwiący jakby “w kącie oka” fabuły. Najpierw mamy upalne, leniwe lato, pogaduszki, lemoniadę, whisky, leżaki i spacery. A on, zasypywany powoli piaskiem, tylko ciemnieje w tle.
Ale stopniowo atmosfera, jak to w dobrym horrorze, gęstnieje, dom wywiera coraz silniejszy wpływ na wczasowiczów, budzą się dawno uśpione lęki, przypominają dawne, niewyjaśnione tragedie….
W końcu groza zaczyna atakować i obecnych - aż do rasowego, “filmowego” finału we wnętrzu nawiedzonego domu. Niby “wszystko to już było” ale akcja meandruje tak interesująco, tak ciekawie gra oczekiwaniami czytelnika, tak potrafi wywieść na manowce, a jak przychodzi co do czego, tak konkretnie kopie horrorem po głowie, że nie ma co zbierać.
Mamy w tle historii i cierpkie uwagi nt. działalności politycznej, połęczenia polityki z biznesem, żądzy pieniądza i władzy (buldożery które mają zburzyć nawidzone domostwa).
Do tego dochodzi panteon barwnych, doskonale wykreowanych postaci - nawet jeśli nieprawdziwych, to skrzących się indywidualnym charakterem. Swobodny, aż nadto wyzwolony Luker, trochę jakby alter ego samego McDowella, i jego 13-letnia córka (ich swobodna relacja wydaje się nie do zaakceptowania w naszym purytańskim XXI wieku.), zanurzona w alkoholowym ciągu Duża Barbara, śmieszna, smutna i rozbrajająca jednocześnie Duża Barbara McCray jej odrażający, cyniczny mąż-intrygant, rodzeństwo Savageów - obok horroru mamy do czynienia z sagą rodzinną w stylu telewizyjnych soap-oper, a tak żywą i intrygującą, że się czyta z zapałem nawet bez jakichkolwiek niesamowitości.
Jedno zastrzeżenie - niekoniecznie jest to duża wada, ale jednak…w trakcie lektury rodzi się pytanie, na które McDowell nie potrafi przekonująco odpowiedzieć. Lutzowie nie mogli opuścić Amityville, bo ich hipoteka trzymała (Horror Amityville), Jack Torrance z rodziną nie miał dokąd wracać z hotelu “Panorama” (Lśnienie), ale dlaczego ci południowi bogacze, którzy ewidentnie boją się ponurego domiszcza, tak kochają to - w sumie upiorne - miejsce, dlaczego pomimo swego panicznego strachu wracają tam raz za razem? Ale mniejsza o to, najważniejszy jest fun czytelniczy.
Znakomicie napisana, szybko znikająca w oczach, rozpalona upałem, plażowo-wakacyjna książka, KANON literackiej grozy. KONIECZNIE.
PS.
Michael McDowell zmarł bardzo młodo, w wieku lat 49 na AIDS, zostawiając za sobą sławę “najlepszego autora paperbacków w Ameryce” (ta określił go sam Stephen King), kilka znakomitych powieści i filmów, do których napisał scenariusze. Najbardziej znanym z nich jest niegdyś kultowy VHSowy hit “Sok Z Żuka” (Beetlejuice). Kto pamięta ten film, temu będzie bliżej zrozumieć charakterystyczne dla McDowella połączenie grozy i humoru, obecne również w “Żywiołakach”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz