poniedziałek, 25 grudnia 2023

Junji Ito - Uzumaki 10/10

“Uzumaki” (Spirala), to kultowa manga, przerażajacy, wielowątkowy body horror z lovecraftowskim twistem przechodzący stopniowo w klimaty apokaliptyczne i, w końcu w post-apo, rzecz absolutnie kanoniczna, największy (choć abolutnie nie jedyny!) powód do chwały dla jej autora - Junji Ito.


+


Mieszkańców nadmorskiego miasteczka Kurozou opanowuje szczególna obsesja, psychoza na tle kształtu spirali. W szeregu koszmarnych, obrzydliwych epizodów obserwujemy losy kolejnych opętanych nią ludzi. 


Rozpoczyna się tragedią rodziny chłopaka głównej bohaterki. Jego ojciec ginie tragicznie, skręcając (dosłownie!) swe ciało w spiralę w beczce do prania, matka zaś popada w obłęd i popełnia samobójstwo, wbijając sobie nożyczki w ucho (jak odkryła, wewnątrz ucha schowana jest spirala ucha wewnętrznego…).


Akcja kolejnych odcinków ukazujących rozprzestrzenianie się szaleństwa toczy się wśród młodzieży z okolicznego liceum. Pojawia się pewna dziewczyna kryjąca pod grzywką spiralną, rozrastającą się do monstrualnych rozmiarów bliznę, para zakochanych skręca się w spiralną pętlę i niknie w morzu a włosy nastolatek skręcają się w upiorne spiralne loki, pochłaniające ich energię życiową. W kolejnych dniach szkolny prankster ginie w strasznym wypadku samochodowym, wkręcony (spiralnie…) pod kołami samochodu, inny uczeń przekształca się zaś powoli  w … ślimaka ze spiralną skorupą na plecach (yikes!)


Pewnego dnia bohaterka ratując swego młodszego brata przed  emitowanym przez lokalną, (pełną spiralnych schodów…) upiorną latarnię morską, palącym (spiralnie skręconym), światłem ulega poparzeniu i trafia do szpitala w Kurozou. Tam jest świadkiem potwornych wydarzeń, kiedy to przywiezione na obserwację, pogryzione przez rój (spiralny!) komarów ciężarne kobiety nocą wychodzą na żer, same głodne ludzkiej krwi…


Stopniowo zmienia się ton opowieści  “Spirala” krok po kroku z body horroru zamienia się w post-apo. Szereg (spiralnych ofkors) huraganów obraca Kuruzou w ruinę, w której grasują bezwzględne bandy unoszących się na powietrznych falach tajfunów chuliganów. Coraz więcej osób zamienia się w ślimaki, a pozostali mieszkańcy tłoczą się w kilku starych barakach, które od lat wyróżniały się wśród nowoczesnej architektury miasta, a teraz, jako jedyne, są w stanie przetrwać uderzenia kolejnych wichur. Wraz z brakiem miejsca i koszmarnym (ponownie body horror) zatłoczeniem baraki są stopniowo rozbudowywane i powiększane. 


Rozrastające się budowle przybierają pomału  formę gigantycznej Spirali…


+


Absolutnie genialne, absolutnie przerażające! “Uzumaki” łączy w sobie makabrę, ekstremalny body horror - mutacje, transformacje, okaleczenia, weird, science fiction, a na końcu przechodzi w nihilistyczną, ponurą apokalipsę. Wszystko zaś jest tym bardziej porażające, że wyrysowane precyzyjnymi, chłodnymi rysunkami. Medium, jakim jest komiks, drastycznie potęguje wrażenie i dodaje + 10 punktów do przerażenia. Kreska Ito potrafi oddać z takim szczegółem najgorsze mutacje i obrzydlistwa najbardziej szalonych deformacji cielesnych, że co i rusz żołądek podchodzi do gardła a w głowie budzi się panika.


Poszczególne rozdziały to samodzielne historie, kończące się zawsze finałową erupcją makabry, jakimś przeraźliwym dla umysłu i oczu czytelników jump-scarem. Początki to naprawdę ekstremalne przypadki body horroru. Skręcający się w paroksyzmach, umęczeni ludzie, mutująca w wirującą spiralę nastolatka, skaczący na spiralnej sprężynie, gnijący kadłubek żywego trupa, nastolatki zmieniające się w ślimaki, no bueeee….momentami robi się naprawdę niedobrze, a cały czas jest totalnie creepy  - Uzumaki naprawdę  straszy w sposób totalny i prawie nie łagodząc napięcia.  Ma na to wpływ nowelowa konstrukcja wymuszająca w każdym kolejnym odcinku kolejne spięcie fabularne, kolejną erupcję grozy i makabry. 


Ciekawa, warta podkreślenia jest szczególna schizofrenia mangi. Z jednej strony mamy do czynienia z absolutnie dorosłym, koszmarnym cielesnym horrorem, adresowanym wyłącznie do dorosłych czytelników, z drugiej fabuła, koncentrująca się wokół przygód pary nastolatków długimi okresami ma charakter high school dramy, z charakterystycznymi dla takich opowieści elementami, romansami, rywalizacjami, relacjami uczniowie-nauczyciele itp.  


Po dotarciu na etap “szpitalny” stężenie grozy i makabry osiąga absolutne szczyty - jest tak przerażająco, że praktycznie nie sposób było utrzymać ten sam poziom napięcia. Stąd też od tego momentu manga przechodzi płynnie w kierunku science-fiction i post-apo. Nie traci jednak nic a nic na jakości; prowadzi do wspaniałego, ponurego niczym carpenterowski “The Thing”, nihilistycznego finału.


Mimo faktu, że komiks nie jest dobym medium do oddawania niuansów emocjonalnych i psychologicznych, że, zwłaszcza w opowieści tak wizualnej jak “Uzumaki” kolejne groteskowe, upiorne kadry przyciągają gros uwagi czytelnika, udało się Junjiemu Ito umiejętnie zbudować postaci pary głównych bohaterów. W trakcie lektury współczujemy z nimi, troszczymy się o ich los, z narastającą obawą przewracamy kolejne strony.


Rzecz kultowa w pełnym tego słowa znaczeniu. KANON literackiej (komiks to też literatura!) grozy, przerażający i obrzydzający jak diabli. 



PS.

Powstał film “Uzumaki” -  jest on przez fanów mangi krytykowany na potęgę, a głównym zarzutem jest  “spłycenie fabuły”. Nie zgadzam się z tym - to jakby spłycenie fabuły zarzucać filmowemu “Rękopisowi Znalezionemu W Saragossie”. Twórcy filmu nastawili się bardziej na weidrowo-body-horrorową część pierwszą, porzucając drugą, apokaliptyczną część komiksu.


W ogóle struktura “Uzumaki” bardziej pasowałaby do formuły serialu - zawiera ona szereg wyraźnie od siebie oddzielonych, dość niezależnych fabularnie przygód, dopiero na końcu tworzących większą całość. Moim zdaniem warto i przeczytać mangę i zobaczyć film.

Lafcadio Hearn Kwaidan 5/10

“Kwaidan” - zbiór tradycyjnych japońskich opowieści niesamowitych autorstwa angielskiego autora Lafcadio Hearna, niestety leży bliżej “straszliwych opowieści o zmierzchu” spod znaku Alvina Schwartza niż “Ringu” czy innej “Klątwy Ju-On”. Z paroma wyjątkami to pozbawione elementu napięcia i grozy opowieści ludowe, bardziej legendy niż horror. To add insult to injury - nie dość, że te historie same z siebie mają niewiele punchu, to jeszcze Hearn pozbawiony jest iskry, talentu narracyjnego, którym mógłby podrasować mdławe pomysły. Zdawkowo, bez zapału fabularnego, przedstawia on kolejne opowieści; to raczej taki Oskar Kolberg, akcentujący elementy tradycji, pochodzenie etnograficzne (opowiadania są dokładnie opisane pod względem ich pochodzenia geograficznego) niż autor grozy.


Niemniej, mimo tych narzekań, jest w zbiorze kilka prawdziwych perełek. te najbardziej znane zostały zekranizowane w słynnym swego czasu nowelowym filmie grozy (pod tytułem, oczywiście, “Kwaidan”). 


Przede wszystkim zatem “Bezuchy Hoichi”. Ślepy mnich co noc jest zapraszany, by przez towarzystwem wykonywać pieśń o bitwie, w której wyginął szlachetny ród. Okazuje się, że jest zapraszany przez duchy na cmentarz; po zakończeniu pieśni upiory planują, by rozerwać go na strzępy. Dowiedziawszy się o tym mistrz zakonny pokrywa ciało grajka tekstem świętej sutry, zapominając pomalować tylko uszy Hoichiego….

 Po drugie - “Yuki-Onna” (Pani Śniegu). Dwu wędrowcom grozi śmierć podczas zimowej zamieci. Starszy faktycznie wyzionie ducha, młodszemu zaś objawia się “biała pani”, która, ujęta jego urodą, oszczędza jego życie, zakazując mu jedynie, pod groźbą śmierci, opowiadania komukolwiek o ich spotkaniu.

Młodzieniec niedługo potem spotyka piękną dziewczynę, żeni się z nią, płodzi dzieci, aż pewnego wieczoru, wezbrany miłością, postanawia opowiedzieć żonie o niegdysiejszej przygodzie….


Z pozostałych opowiadań najbardziej wyróżnia się przerażający, makabryczny tekst “Rokuro-Kubi”. Wędrowny mnich (z samurajską przeszłością) idąc przez odludzie trafia wieczorem do chatki zamieszkałej przez gościnną rodzinę. Jest serdecznie zaproszony do spędzenia nocy pod dachem; podobno w okolicy grasują złowrogie upiory…. kiedy w nocy, wiedziony pragnieniem, kapłan po cichu wychodzi w poszukiwaniu wody, znajduje pięć bezgłowych ciał swych gospodarzy - same głowy zaś w pobliskim zagajniku knują, jakby tu go pożreć nad ranem…okazuje się, że to właśnie tytułowe “rokuro-kubi” - bezgłowe upiory! Dobre, naprawdę creepy.

Druga przerażająca nasty-paskuda to “Mujina”, opowiadająca o demonach pozbawionych twarzy (ofkors momenty ukazania oblicza przygodnemu obserwatorowi to rasowe jump scare’y). Zapamiętać też można “Dyplomację” - zabawne opowiadanie, opowiadające o tym, jak jak ścinający skazańca samuraj skłonił odciętą głowę do ugryzienia kamienia, tym samym odciągając jego uwagę od możliwej zemsty, długą “Opowieść O Aoyagi” - tytułowa Aoyagi, oblubienica pewnego samuraja okazuje się tak naprawdę duchem zaklętym w drzewie; kobieta umiera, kiedy drwale ścinają drzewo.

Wart wyróżnienia jest jeszcze trzeci creeper - “Jikininki” (pożeracz trupów), w którym buddyjski mnich skutecznie egzorcyzmuje nieszczęsnego, skazanego na - właśnie - pożeranie trupów, upiora.


Niestety, dużą część zbioru stanowią wspomniane we wstępie folkowe legendy i klechdy, barwione fantastyką ale pozbawione grozy. W “Oshidori” kaczka (!) popełnia samobójstwo z miłości po tym, jak jej towarzysz ginie przeszyty strzałą głodnego samuraja, w “Opowieści o O-Tei” zmarła za młodu ukochana powraca w ciele innej dziewczyny, by dać szczęście (dojrzałemu w międzyczasie) ukochanemu, w “Ubazakurze” mamka oddaje w modlitwie swe życie za życie chorej podopiecznej, z kolei w “O Zwierciadle I Dzwonie” ludzie biją w dzwon w nadziei otrzymania nagrody jego rozbicie, obiecanej przez pewnej kobiety, w “Tajemnicy Zabranej Do Grobu” duch kobiety po śmierci prosi o zniszczenie skrywanego przez nią listu miłosnego…. i tak dalej, i temu podobnie…. generalnie szereg takich sobie, mdławych folk stories,  do zapomnienia w chwili przeczytania.


Tom kończy kilka esejów zatytułowanych “studia o owadach” - kolejno są to “Motyle”, “Komary” i “Mrówki” - w żadnym z nich nie ma elementu fantastycznego ani niesamowitego.


Podsumowując - “Kwaidan” to pozycja wyłącznie dla koneserów starej literatury, bardziej ciekawostka niż do dziś atrakcyjny real-deal. Dosłownie parę opowiadań zniosło, z perspektywy fana horroru próbę czasu zachowując nieco , reszta całkowicie do zapomnienia. To już bardziej warto ten “Kwaidan” filmowy Masaki Kobayashiego na necie poszukać i zobaczyć.

poniedziałek, 18 grudnia 2023

Ahmed Saadawi Frankenstein W Bagdadzie 6/10

“Frankenstein W Bagdadzie” to reprezentant mało znanej współczesnej literatury arabskiej,   duży, międzynarodowy przebój literacki - powieść, która w przebraniu horroru, wykorzystując klasyczny, zasygnalizowany już w tytule motyw przejmująco opowiada o grozie życia w Bagdadzie po upadku Saddama Husseina.


+


Irak, Bagdad. Saddam Hussein upadł, państwem rządzą nowe władze wspierane przez Amerykanów, ale w stolicy nie dzieje się dobrze. Codziennością miasta są terrorystyczne zamachy bombowe, w których giną dziesiątki niewinnych ludzi.


Drobny handlarz starzyzną zbiera… fragmenty rozerwanych w wybuchach bombowych ciał  ofiar i składa z nich w szopie na zapleczu swego domu „ciało”, które zamierza pochować z należytym szacunkiem.


Po sąsiedzku mieszka pewna starsza kobieta, która od dwudziestu lat nie dopuszcza do siebie wiadomości, że jej ukochany syn zginął na wojnie i wciąż wypatruje jego powrotu do domu.


W kolejnym zamachu ginie ochroniarz pobliskiego hotelu - na skutek wybuchu jego ciało po prostu przestaje istnieć, wędrująca dusza „wchodzi” zatem w przypadkowo znalezione w szopie „zwłoki”.  Ciało „monstrum Frankensteina” znika z szopy natomiast w domu samotnej matki pojawia się bezimienny, pozbawiony pamięci mężczyzna z poranioną twarzą. Kobieta uznaje w nim swego dawno zaginionego syna….


Wkrótce ulicami Bagdadu wstrząsa seria morderstw. Tajna policja rozpoczyna intensywne śledztwo, sprawą interesuje się też młody, przebojowy dziennikarz śledczy, usiłujący zdobyć dobry materiał…



+



Horror uważany bywa często za najniższy gatunek rozrywkowy, tymczasem to właśnie literatura grozy daje twórcom najwięcej możliwości artystycznej kreacji, opowiedzenia w gatunkowym kostiumie poważnej, przejmującej historii.  “Umiłowana” Toni Morrison, “Piąte Dziecko” Doris Lessing, “Białe Łzy” Hari Kunzru, (nawet po trosze “Empuzjon” OIgi Tokarczuk ) - to dyżurne przykłady.  


Do tego grona należy zaliczyć również powieść Ahmeda Saadawi “Frankenstein z Bagdadu” -  przejmujący opis miasta wstrząsanego falą terroru, miasta opanowanego przez chaos i niepewność jutra, a czyni to efektownie wykorzystując archetyp frankensteinowski (co ciekawe, Saadawi bardziej inspiruje się ekranizacją Kennetha Branagha, parokrotnie przywołaną jako cameo w tekście, niż samą powieścią Shelley).


Ta książka nie straszy, przynajmniej nie straszy jako horror fantastyczny. Ani powstanie, ani działania monstrum nie są opisane w celu wzbudzania grozy, Saadawi nie piętrzy jump scare’ów ani nie buduje scen pełnych suspensu. “Frankenstein W Bagdadzie” straszy za to   wojną, śmiercią, terrorem bombowym, chaosem na ulicach wielkiego miasta. 

Wojna to piekło, to oczywiste, ale przejmujący wniosek, który płynie z powieści Saadawiego  jest taki,  że nawet ustanie działań wojskowych nie zawsze przynosi ukojenie. Nadal szerzą się pogarda i brak szacunku  dla ludzkiego życia,  polityczny i organizacyjny chaos, rządy przemocy i brudne interesy szemranych indywiduów - wstydliwy następstwa ataku USA na Irak i upadku rządów Husseina. Przy czym Saadawi stroni od moralizatorskiego osądzania, nie pisze, że agresja na Irak była “zła” czy “dobra”, on po prostu fotograficznie przedstawia koszmar podbitego, szarpanego terrorem miasta, wykazując, że mieszkańcy najbardziej chcieliby po prostu spokoju, bezpieczeństwa i normalnego życia.



Fabularnie pomysły wybitne mieszają się z mniej przekonującymi, z biegiem stron powieść, początkowo naprawdę znakomita, nieco grzęźnie - za dużo wątków, za dużo krzyżujących się linii fabularnych, wkrada się trochę bałaganu narracyjnego, przez co końcowa ocena cierpi, ale szczególny klimat powieści zostanie z czytelnikiem na długo. 

Na wyróżnienie zasługują świetne, ciekawe kreacje postaci - mimo potencjalnych różnic kulturowych bardzo łatwo zdobywające uwagę i sympatię zachodniego czytelnika. Postać dziennikarza to chyba trochę literackie alter ego samego Saadawiego (piszącego, jak powieściowy bohater, o “monstrum”).


Niebanalne, nieoczywiste pisanie - niby gatunkowy  “horror” a jednak jednocześnie mainstream.  Może niekoniecznie “instant classic”, ale na pewno bardzo ciekawa, egzotyczna pozycja. Ciekawe, jak będzie się rozwijało pisanie Saadawiego, miejmy nadzieję, że będzie ono się u nas nadal ukazywało.




PS.

W dobrych rękach byłby z tego doskonały film - tylko kto da na to pieniądze? Amerykanie? Nie jestem bardzo przekonany - wprawdzie, jako się rzekło, Saadawi nie feruje wyroków, ale sam koszmarny, krwawy chaos panujący w “wyzwolonym” Bagdadzie nie jest zgodny z ich propagandowym przekazem i nie bardzo przynosi chlubę 

wtorek, 28 listopada 2023

Joe Abercrombie Ostateczny Argument 10/10

Atomowy (momentami dosłownie…) finał fenomenalnej trylogii fantasy, jeszcze lepszy niż poprzednie części. Genialne postaci, zapierające dech w piersiach przygody, szokujące twisty, tony okrucieństwa i przemocy a do wszystkiego wielka łycha cynicznego, łobuzerskiego humoru (!). TO SIĘ CZYTA!


+


Po fiasku wyprawy na Kraniec Świata drużyna maga Bayaza się rozpada. Logen wraca na Północ, gdzie dołącza do walczącego po stronie Unii oddziału Wilczarza. “Wikingowie” wciągają armię Króla Północy Bethoda w pułapkę, do jej zamknięcia potrzebne jest tylko szybkie przybycie głównych wojsk Unii. Pech sprawia jednak, że akurat umiera głównodowodzący armią marszałek Burr a generałowie stanowczo odmawiają podjęcia działań do czasu mianowania przez Króla nowego wodza.


Z tym jest taki znowu problem, że Król również w tym samym czasie umiera. Wobec wcześniejszej śmierci obu synów władcy oznacza to konieczność wyboru nowego władcy. Dwa główne stronnictwa polityczne, sędziego Marovii i arcylektora Sulta prowadzą zaciętą walkę o głosy elektorów, swoją agendę ma jednak również niezmordowany w knuciu kolejnych intryg mag Bayaz…


A propoz Bayaza - w jego planach swoją rolę do odegrania ma Jezal, który po powrocie z wyprawy rzucił się w ramiona ukochanej Arlee, a wkrótce, awansowany do stopnia pułkownika, otrzymuje odpowiedzialne zadanie stłumianie chłopskiej rebelii. 

Radzi z nim sobie nadspodziewanie dobrze, ale wkrótce nad Unią pojawia się dużo poważniejsze niebezpieczeństwo. Z południa nadciąga ogromna armia Imperium Gurkhulu, by podbić państwo, pozbawione głównych sił wojskowych związanych walką na Północy.


W środku całego tego rozgardiaszu inkwizytor Sand dan Glokta wije się pomiędzy wspieraniem polityki swego przełożonego, Sulta a szantażującymi go wysłannikami banku Valint&Balk, wydającymi sprzeczne z wolą Sulta polecenia. Widząc, że z każdej strony grozi mu nieuchronna klęska i śmierć, zaczyna mysleć o trzecim mocodawcy…


+


Oesu! Ależ to jest dobre! Czyta się lepiej niż “Grę Oi Tron” ( and I mean it!). Znakomicie prowadzona akcja pędzi jak w ejtisowym sensacyjniaku ery VHS a twisty fabularne powodują co i rusz gwałtowny opad szczęki czytelnika.  No i do tego te postaci! Wzdragam się przed użyciem słowa “bohaterowie”, bo, naprawde, na takie określenie nikt tutaj nie zasługuje. 


Najbliżej rozumienia “porządnego człowieka” jest Wilczarz, postać niczym z Czarnej Kompanii Glena Cooka, a przecież nawet on nie zawaha się poderżnąć gardłą Bogu ducha winnego nastolatkowi na służbie wroga czy dziabnąć kogoś w plecy (“w plecy zawsze lepiej niż od przodu” jak mawiał ojciec Logena).  


Sam Logen? Brrr - po tym, jak wcześniej to on wydawał się najbardziej predestynowany do roli głównego bohatera sagi, coraz bardziej na wierzch wychodzi jego - w pewnym sensie tragiczny - charakter. Jak się okazuje, i bez berserskiego szału to jest człowiek który potrafi wyłącznie mordować, człowiek, za którym śmierć idzie krok w krok. No a zmieniony w berserka….szkoda gadać, nie będę spojlerował, ale naprawdę to, co się tutaj odjaniepawli, przytka nawet twardego czytelnika.


Bayaz i Jezal - kolejny zonk i szok,  nawet nie tyle rozwojem ich postaci - tu wszystko jest dość oczywiste, co kierunkiem, w jakim Abercrombie pociągnął fabułę. Jasne, zawsze bedą malkontenci, piszący “to było jasne od początku”, ale no nie, nie było, przynajmniej dla mnie, a nie jest to pierwsza saga fantasy w moim życiu…


O Glokcie nawet pisać nie trzeba, to najbardziej charakterystyczna postać całej sagi - jako kaleki “sadystyczny” oprawca, bez zmrużenia okiem torturujący swe kolejne ofiary (te opisy!) powinien budzić wyłącznie obrzydzenie i grozę, tymczasem to on przyciąga najwięcej uwagi i sympatii czytelnika.


Główna koncepcja sagi nie jest nadzwyczajnie oryginalna - magowie kierujący poczynaniami królów to wręcz gatunkowy schemat (Wiedźmin, Koło Czasu, w sumie nawet staruszek Władca Pierścieni), ale jej wykonanie po prostu zabija. Storytelling Abercrombiego jest wfręcz obłędnie dobry; wielowątkowa fabuła perfekcyjnie się rozwija i zmierza do doskonale wymyślonego finału. Od razu widać, ze saga została szczegółowo zaplanowana i wykonana, że Abercrombie to autor “architekt” a nie “ogrodnik”, że rzucił się na ślepo w fabułę dając jej rosnąć jak ogrodowej roślinie, że  pisanie poprzedziła faza drobiazgowego planowania. 

Być może znaczenie ma tutaj zawodowy background Abercrombiego, był on bowiem montażystą filmowym a w branży filmowej zawsze na początku jest dokładnie rozpisany scenariusz. Kunszt “montażowy” Abercrombiego można też podziwiać, kiedy w typowo filmowym stylu łączy i przeplata poszczególne sceny i przeplata, budując napięcie.



Uwielbiam zakończenie opowieści  -  z jednej strony do bólu cyniczne, przekorne i złośliwe do bólu, z drugiej zabawnie spójne z klasycznymi kanonami gatunku. Esencja stylu grimdark fantasy (nic nie jest jednoznaczne) - choć na polu cynizmu i nihilizmu to jeszcze do zapoznanego  arcydzieła gatunku - trylogii “Dagome Iudex” Zbigniewa Nienackiego (naprawdę, jak ktoś szuka szokującej książki, to mocniej sie chyba nie da).


Jeśli czegokolwiek miałoby w Pierwszym Prawie zabraknąć, to trochę horroru, grozy, tak często obecnej w sagach fantasy.  Świat Abercrombiego jest tak cyniczny i przepełniony sowizdrzalską ironią, że w nim bohater nawet w obliczu najgorszego monstrum  z piekła rodem co najwyżej rzuciłby mu jakąś “xxxwą” w twarz (tak, w Pierwszym Prawie bohaterowie klną na potęgę).



Nie, no genialna sprawa. Dosłownie zapiera dech w piersiach podczas czytania, tak dobre. Uwielbiam pasjami, już się cieszę na kolejne tomy cyklu, opowiadające kolejne przygody kolejnych bohaterów.



PS

Serial - jakby powstał - zmiótłby wspomnienie po “Grze O Tron” czy “Wikingach”, o mdłych brejach w rodzaju “Wiedźmina” czy “Koła Czasu” nie wspomnę. 



PPS.

Wywaliłem poniższą uwagę do postscriptum,  bo szkoda nią burzyć  narrację nt. sagi, ale po lekturze nasunęła mi się pewna obserwacja. Aż nie wiem, jak to napisać, ale “Pierwsze Prawo” ma szczególnie - określę to - “staroświecki” koncept fabularny. 

Pisząc wprost, fani “Fabryki Słów” i, generalnie, konserwatywnego storytellingu będą mieli swoje święto. U Abercrombiego zasadniczo “chłopy to chłopy, a baby to baby”. Jedyna wojowniczka (a w zasadzie asasynka) to archetypiczna postać morderczego babochłopa, a generalnie pań jest niewiele, do tego zepchnięte są one do typowych dla siebie ról salonowych. 

Nb. pewnie to powoduje, że jest cykl Abercrombiego uznawany za bardziej “chłopakowy”.


Wątków LGBT nie ma prawie wcale (a jedyny, pojawiający się na koniec, to złośliwy żart zaciągnięty prosto z kart “Hrabiego Monte Christo”, bez szczególnego “szacunku dla różnorodności”). A jeszcze ten świat bynajmniej nie jest specjalnie multikulturowy - przeciwnie -  na północy miejszkają bladzi Wikingowie, w środku “różowi” Unioniści a na Południu śniadzi gurkhulczycy (Arabowie) i czarni kantyjczycy. Żeby było jasne -  nie oceniam takiego stanu rzeczy w żaden sposób, po prostu stwierdzam fakt.

poniedziałek, 13 listopada 2023

Thomas Ligotti Grimscribe 9/10

Dobra, będzie dużo, w sumie za dużo, ale tak to jest, jak się Fanatyczny Wyznawca weźmie do pisania… chciałem początkowo dzielić na części ale jednak Adoracja Mrocznego Sakramentu musi się odbyć w całej rozciągłości… :


W słynnym (wśród fanów weirdu ofkors) cytacie z Washington Post Thomas Ligotti nazwany został “the best kept secret in contemporary horror fiction”. Niespecjalnie się o nim mówi czy pisze, od sam od dawna zresztą twórczo milczy, więc tym bardziej usuwa się w cień - niczym pisarz Wrześmian w grabińskiej “Dziedzinie” (żeby już doweirdować do końca). Zatem tylko nieliczni (nawet wśród fanów weirdu) będą mieli wystarczająco dużo determinacji, by zadać sobie trud i brnąć w pokręcone ligottiańskie frazy w jego ojczystym angielskim. Jak przecież wiadomo, nawet po polsku “ciężko się to czyta”, tabuny słów, zero akcji i zero dialogów.


No ale “Grimbscribe” wciąż jeszcze nie ukazał się w Polsce, więc Fanatyczny Wyznawca wyboru praktycznie nie ma… a ci nieliczni, którzy sobie ten trud zadadzą, przeżyją w trakcie lektury niezliczone chwile mrocznego oświecenia (fajny oksymoron mi wyszedł btw), bowiem jest “Grimscribe’ zbiorem opowiadań pięknych, mroczno-poetyckich, genialnie przerażających, prawdziwą weirdową ucztą.


“Grimscribe” spotkał się z chłodniejszym niż debiutanckie “Pieśni Umarłego Marzyciela” odbiorem. Krytycy pisali o “syndromie drugiej książki”, że niby wyraźnie słabsza od genialnego pierwszego zbioru. Ta ocena zmieniła się poprzez lata - dziś już “Grimscribe” cieszy się zasłużoną renomą i uwielbieniem (nb. został wydany wspólnie z “Pieśniami” oraz trzecim zbiorem, “Noctuary” jako pojedynczy omnibus pt. “Nightmare Factory”).


Przy czym faktem jest, że “Grimscribe” różni się od znacznie przystępniejszego fabularnie debiutu. Tam Ligotti bawił się znanymi konwencjami grozy, ułatwiając za ich pośrednictwem czytelnikowi wejście w swój świat - a to był seryjny morderca jakiś, a to wampir czy duch, wszędobylskie lalki i manekiny… Tymczasem w “Grimscribe” kończą się wszelkie pomoce - czytelnik zmuszony jest rzucić się na głowę w smoliście czarną toń wijących się koszmarów i przerażających, wymykających się prostemu opisowi czy łatwemu zrozumieniu wizji autora.


Opowiadania z “Grimscribe” są - z kilkoma znaczącymi wyjątkami - bardzo statyczne, prawie że pozbawione akcji fabularnej. Duża ich część przypomina długimi fragmentami prozę poetycką (takie “poematy grozą”), gdzie przerażenie nie wynika z fabuły a jest nieodłącznym elementem klimatu, nastroju i opisów “cudownie straszliwych tajemnic”.


Ale jakież to jest Mrocznie Piękne! Opowiadania z “Grimscribe’a” to poetyka naprawdę najwyższej próby artystycznej. Przy głębi grozy wzbudzanej przez grimscribe’owe upiorne wizje, wiersze Lovecrafta z “Grzybów Z Yuggoth” wydają się infantylnymi rymowankami“!


Z tym, że w żadnej mierze nie należy deprecjonować wpływu Mistrza z Providence na twórczość Mistrza z Detroit. Przeciwnie, gigantyczny cień Lovecrafta unosi się nad całością zbioru, a już szczególnie znany z “Muzyki Ericha Zanna” (opowiadania, które pasowałoby jak żadne inne do zawartości “Grimscribe”) motyw obcego, koszmarnego uniwersum napierającego na granice znanej nam rzeczywistości, pojawia się co i rusz w kolejnych opowiadaniach i przenika całość zbioru Ligottiego.


Drugim często powracającym tematem są - nietypowo dla Ligottiego - kolory. Tak, to zaskakujące, proza Ligottiego bowiem wdaje się szczególnie “monochromatyczna” (zob. np. “Teatro Grottesco”), zanurzona w czerniach i szarościach, tymczasem w “Grimscribe” kilka znaczących razy (“Flowers Of The Abyss”, “In The Shadow Of Another World” czy wreszcie końcowy”The Shadow At The Bottom Of The World”) erupcje dziwnych “pozaziemskich” kolorów stanowią istotną część opowieści.


I wreszcie, o ile nadal cieszą fanów tak pożądani kultyści Zła (“Nethescurial”, “The Dreaming Of Nortown”), nadal potrafi się objawić jakiś szalony i upiorny doktor (“The Cocoons”), to, ze popularnych ligottiańskich wątków, znacznie mniej jest lalek i manekinów, mniej też wijących się mrocznych ulic starych miast (zamiast tego pojawiają się przedmieścia i opuszczone samotne budynki).


Ale dobra, mogłbym tak piać bez końca, jak nawiedzony derwisz, ale pora rzucić konkretniejszym okiem na zawartość zbioru. Jak to jest typowe dla Ligottiego, opowiadania są podzielone, niczym na rockowym concept albumie, na różne grupy, których granice, mimo że wyznaczone dość niejasnym kryteriami, niemniej jednak istnieją (o czym świadczą chociażby opowiadania z grupy “The Voice Of The Child” z dziecięcymi bohaterami).


Zbiór otwiera grupa “The Voice Of The Damned”, gdzie wita czytelnika wspomniany już uprzednio “Last Feast Of Harlequin” (11/10!) - Zafascynowany kulturową rolą postaci błazna/klauna antropolog, dowiedziawszy się o corocznym Święcie Arlekina odbywającym się w niewielkim miasteczku Mirocaw, przybywa, by poprzez tzw . “obserwację uczestniczącą” (i owszem, naukowiec sam posiada przebranie klauna) zebrać materiał do swych badań. Na miejscu zastaje święto w rozkwicie, ulice pełne bawiących się mieszkańców, wśród nich zaś licznych uczestników w błazeńskich strojach. Bohater, zauważywszy, że obok tego “oficjalnego” istnieje też drugi rodzaj błaznów (charakteryzują ich maski z Krzyku!), postanawia zgłębić tajemnicę…


Creepy, i to tak jeszcze! “Arlekin” to jedno z najlepszych i najstraszniejszych opowiadań w całym dorobku Ligottiego, prawdziwy tour de force. Co c, harakterystyczne, w przeciwieństwie do reszty zbioru, tutaj wyjątkowo dużo się dzieje, mamy do czynienia z regularną fabułą, wyraźnie przypominającą lovecraftowskie “Widmo Nad Innsmouth” (opowiadanie dedykowane jest zresztą pamięci H.P.L.).


Po tym prawdziwym “feast” przychodzi pora na nieco słabsze* “Spectacles In A Drawer” (7/10) - gdzie po raz pierwszy pojawia się vibe “Ericha Zanna”. Tytułowe okulary to tajemniczy artefakt, ujawniający Straszliwe Tajemnice skrywane w ludzkiej krwi, który doprowadza do obłędu ich właściciela.


Genialne “Flowers Of The Abyss” (9/10) ponownie igrają z tematem “czegoś skrywanego poza granicą pojęcia” - tym razem nazywanego“obłędem rzeczy” (“madness of things”). Nauczyciel wysłany na przeszpiegi cieszącego się złą sławą, długo opuszczonego domostwa rodziny Van Liwenn, odkrywa mroczną tajemnicę jego obecnego mieszkańca. Ależ to gęsty koszmar! Praktycznie pozbawiony akcji mroczny “poemat grozą” sięga daleko poza banalne schematy fabularne przerażając wizją wijących się “kwiatów otchłani”. No i to “madness of things”!


Pierwszą część zamyka znany już ze “Snów Umarłych 2018 “Nethescurial” (10/10). Tym razem Ligotti nieco bawi klimatem “Zewu Cthulhu”. Kultyści (ihaaa!!) poszukują na całym świecie rozrzuconych szczątek złowrogiego idola, by połączyć je ponownie w Jak Najgorszym Celu. Całość wieńczy genialny, mroczny finał ze znakomitym twistem fabularnym. Miód malina!

+

Drugą grupę opowiadań stanowi “The Voice Of The Demon”. Już pierwsze z nich - “The Dreaming Of Nortown” (9/10) - daje daje po nerach, aż miło. Dwu studentów w tytułowym mieście Nortown, jeden z nich dostaje się w Podejrzane Towarzystwo (ofkors - KULTYŚCI again), drugi zaczyna doświadczać koszmarów, w których obserwuje infernalny “zannowski” za-świat). By wyjaśnić związek swych koszmarów z przyjacielem kultystą, wyrusza jego śladem w długi nocny marsz przez miasto. Tak, czeka na nas kolejny obłędny twistowy finał.


Następne opowiadanie, “The Mystics Of Mulenburg” (6/10) chyba przekonuje najmniej* z całego zbioru . To kolejna wariacja naokoło “Ericha Zanna” - narrator odwiedza mieszkającego samotnie w odludnym domu niejakiego mistyka Klingmana, badającego historię średniowiecznego europejskiego miasta Muelenburg, w którym jak pewnego jesiennego dnia zapadł zmierzch, tak już, wbrew naturalnemu biegowi rzeczy, pozostał (to jest akurat wyjątkowo niekolorowe, takie “szare” opowiadanie).


Najbardziej “zannnowskim” opowiadaniem zbioru jest “In The Shadow Of Another World” (8/10), gdzie w kolejnym samotnym domu na przedmieściach obca, wroga rzeczywistość napiera na granice naszego świata, ale prawdziwy gem tej części to to upiorne “The Cocoons“ (10/10). Naprawdę przy lekturze tego koszmaru sennego można narobić w gacie. Zaczyna się ewidentnym nodem do postaci “hat mana” - bohater budzi się w środku nocy widząc, jak u wezgłowia jego łóżka stoi czarna postać w płaszczu i kapeluszu. Okazuje się, że “hatmanem” jest doktor narratora, który w celach terapeutycznych zabiera go upiorną podróż na upiorne przedmieścia, na których stoi upiorne domiszcze, w którym pewien upiorny typ przeprowadza upiorne eksperymenty. No i wolta finałowa! Ależ Ligotti potrafi w rwisty!

+

“Kokony” zapowiadają kolejną część - “The Voice Of The Dreamer”, na którą składają się dwa kolejne czystej (albo czarnej?) wody koszmary. W żadnym z innym opowiadań Ligotti nie staje tak blisko struktury dusznego sennego majaku jak właśnie tutaj. Najpierw - “The Night School” (9/10) - narrator, wracając nocą z kina przechodzi przez grunty swej dawnej szkoły, gdzie jakoby ponownie rozpoczął zajęcia dziwny portugalski nauczyciel, instruktor Carniero, zajmujący się nauczaniem Niewymownych A Straszliwych Tajemnic. Bohater, jak gdyby nigdy nic przyłącza się do studentów, wchodzi do tonącej w mroku szkoły, szukając klasy instruktora wspina się na kolejne piętra, coraz bardziej ociekające ciemnym, cuchnącym szlamem i coraz bardziej upiorne, by w finale zetknąć się oko w oko z pożerającą wszystko czernią…


No i “The Glamour” (10/10) !!! (ci, którzy czytali Christophera Slatskyego przypomną sobie jego “Film Maudit”). Bohater błąkający się nocą po dziwnie ożywioną dzielnicy miasta, natrafia na kino, które rzekomo miało upaść ale wciąż działa. Naturalnie nie potrafi się oprzeć pokusie i wchodzi na seans, gdzie na zali, pośród nielicznych widzów ma nie/przyjemność obejrzeć koszmarne widowisko...Ajajajaj! Jaki genialnie creepy finał - btw. Ligotti musiał sobie pewnie myśleć podczas pisania o “trylogii matek" Dario Argento.


Część “The Voice Of The Child” jest nieco mniej (jak na Ligottiego) przekonująca. W obu opowiadaniach, “The Library Of Byzantium” (7/10) i “Miss Plarr” (7/10) dziecięcy narrator jest świadkiem/przyczyną upadku (czasami dokonywanego w ekstatycznym samopoświęceniu) nauczycieli Skrywanych Tajemnic Mrocznej Strony, którzy padają ofiarami mocy poza ludzkim wyobrażeniem.


A na sam koniec cudowny “The Shadow At The Bottom Of Our World" (9/10) (ten tekst z kolei znaleźć można w “Dziwnych Opowieściach” z 2022, podobnie jak wcześniejszy “Nethescurial” w wybornym tłumaczeniu Wojtek Gunia). Najbardziej poetycki tekst z całego zbioru, prawie pozbawiony “regularnej” fabuły, początkowo przeraża wizją “tsalalowej” czarnej smoły, wyrosłej z głębi ziemi, później atakujący wyobraźnię koszmarami jesieni, kończący zaś enigmatycznym poświęceniem pana Marble, który złoży sam siebie w ofierze dla innej, mrocznej strony istnienia.


+


Dobra, niech będzie, że “Grimscribe” jest nieco “słabszy” od debiutanckich “Pieśni Umarłego Marzyciela”, przynajmniej dla fana “plain horroru”. Czasami akcja faktycznie bardzo staje w miejscu, i miesi kołami w czarnym błocku niczym ciężarówki w “Cenie Strachu”, ale, mądie, (a może mądiabl?) jakież to jest obłędnie i mroczno piękne! Nie ukrywam, w sprawie Ligockiego jestem niczym Zbyszko z Bogdańca - wyzwę “na ubitą ziemię” każdego który będzie kwękał, ale, poważniej, to jest naprawdę topka artystycznej grozy. Experience of a lifetime, kocham histerycznie.



PS.

Ale ofkors Ligotti to nie jest potrawa dla każdego, to jest typowe przypadek tzw. “acquired taste” - tego się trzeba nauczyć, czytając powoli i smakując każde zdanie. To jest proza poetycka a nie, z całym należnym szacunkiem, Stephen King. Pozwolę sobie zacytować jedną z rozwścieczonych opinii z Goodreads (2/5)

“Dear god, please just tell a story, stop describing …and tell me what is happening! Its sentences make me groan :

>The building looked much too intimate in size to afford a concealment, and i perceived a certain privacy in its appearance that made me feel a newcomer would haven been awkwardly noticeable<.

The building was small, it was goddamn SMALL, not intimate in size. And you saw a small goddamn house! That’s it!

No właśnie…jak ktoś chce po prostu “poznać story” a nie grzęznąć w meandrach wewnętrznego strumienia świadomości narratora, niech trzyma się od dzieła Mistrza z Detroit z daleka, wybierając bezpieczne terytorium Króla (z) Maine.


* - pisząc “słabsze” o opowiadaniu Ligottiego należy się liczyć, że prawdopodobnie to czytelnik nie objął czegoś właściwie. Taką mam przynajmniej impresję zawsze, jak jakiś tekst mniej do mnie trafia, że to wina mojej kulawej percepcji.

Andrzej Zahorski - Stanisław August Polityk 6/10

Zgrabnie napisana biografia ostatniego króla Polski. Dowiadujemy się o jego młodzieńczych latach, o romansie z (przyszłą) carycą Katarzyną (...