Nie, nie i jeszcze raz nie ! Dramatycznie opasła (zdrowe 500 stron za dużo) epopeja Stephena Kinga, łącząca horror medyczny, madmaxowe post-apo i społeczno religijne fantasy z odrobiną grozy i tonami łzawo naiwnej hiper-Amerykańskości. Napisane to jest nawet sprawnie (w końcu wyszło spod ręki mistrza stylu) ale, fabularnie to, IMO, grube nieporozumienie. Mam świadomość, że "Bastion" powszechnie uważany jest za kingowskie arcydzieło (sama Wiki pisze o nim jako o "opus magnum"), że wielu fanów Króla uznaje go za wręcz najlepszą jego powieść. Cóż, ja do tego bandwagonu wskoczyć nie jestem w stanie, a dlaczego, spróbuję poniżej wyjaśnić. + Zarazki zabójczej supergrypy, zwanej Kapitanem Tripsem, o śmiertelności rzędu 99%, wymykają się z rządowego laboratorium, gdzie Trips, jako broń biologiczna, był wytwarzany i, niczym ogień na suchej prerii, w mgnieniu oka ogarniają całą Amerykę. Po dwu miesiącach szalejącej choroby na przepełnionym smrodem gnijących ciał świeci...