wtorek, 30 listopada 2021

Grobowiec. 7/10

Pandemiczny rok 2020 uziemił na długie miesiące cały świat. Wydawnictwo Vesper postanowiło wykorzystać okazję i namówić uziemionych w swych domach i mieszkaniach rodzimych twórców grozy do udziału w antologii „Grobowiec”. Vesper planuje, by „Grobowiec” stał się przedsięwzięciem cyklicznym, każdy tom cyklu ma mieć dominujący temat przewodni W pierwszym tomie jest to  (no czyżby…) „Zaraza”.

Na pierwszy rzut oka takie zdefiniowanie tematyczne może być ryzykowne, może spętać wyobraźnię twórców, zaowocować serią mało od siebie się różniących opowiadań, opartych o parę podobnych do siebie, przewidywalnych „pandemicznych” sytuacji i rozwiązań. Jak zatem poradzili sobie autorzy zaproszeni do „Zarazy”?

W dwu słowach - zaskakująco dobrze. Naprawdę, ogólny poziom „Grobowca” imponuje, praktycznie nie ma w tym zbiorze tekstów słabych, mnóstwo za to jest znakomitych. 

Dużo świeżych pomysłów, sporo efektownej zabawy archetypami literackiej grozy i łączenia ich z epidemicznym tematem głównym zbioru. Pojawiają się wampiry i zombiaki, pojawia się, klimat zimnego horroru science fiction, thrillery, dramaty psychologiczne. Pojawia się pulpowa rozrywka a obok niej artystyczny klimat weird fiction. 

Mimo tej różnorodności wszystkie teksty bardzo dobrze się czyta - redakcja tomu zasługuje na wyróżnienie i odrębną pochwałę. 


Wydawnictwo podzieliło antologię na trzy części. W pierwszej znaleźć można opowiadania historyczne, dziejące się w przeszłości, w drugiej opisana jest teraźniejszość świata atakowanego przez wirus, trzecia zawiera apokaliptyczne wizje nadchodzącej, przerażającej, przyszłości.

+

W tej pierwszej części wyróżnia się obłędnym wręcz klimatem „Wdowi Dwór” (7/10) Krzysztofa Wrońskiego. Fabularnie utwór jest nieco rozchwiany, kilka planów czasowych i wątków przeplata się w nim chwilami zbyt chaotycznie, by z satysfakcją podążać za akcją, ale wszystkie niedogodności nadrabia wspomniany klimat. Duszne korytarze tytułowego dworu, w którym zaczyna się szerzyć zaraza, galeria knujących po kątach, ponurych indywiduów, atmosfera rozpadu, gnicia, upadku - bardzo, bardzo sugestywne. Mimo wahań fabularnych zdecydowany faworyt tej części.


U Wojciecha Uszoka  tytułową „Zarazą” (6/10)  jest rodząca się świadomość społeczna i nadchodzący wraz z nią bunt chłopski, spowodowane okrucieństwem i wyrządzoną przez pewnego szlachcica krzywdą.  Z kolei w opowiadaniu Konrada Możdżenia „Nomen Numinandum” (5/10) (nieco za długim - w mej ocenie nie bardzo potrzebny jest opis losów narratora) zaraza stanowi metaforę obłędu konającego na sali szpitalnej starca - seryjnego mordercy. 


+


W drugiej części - współczesność, największe wrażenie robi „Schesierthal” Jakuba Bielawskiego (8/10).  Samotna kobieta w nawiedzonym domu, jej  rozpaczliwy list do redakcji, przebojowa dziennikarka prowadząca śledztwo w nadziei na dobry, tabloidowy materiał dociera do informacji o zatopionej wsi Schesierthal, a związek między wsią a przeklętym domem wyjdzie na jaw podczas wizyty w tymże domu, gdy dziennikarka zejdzie do ponurej, mrocznej piwnicy. 

Czasami w życiu nie warto kombinować, czasami proste rozwiązania są najlepsze i najbardziej kopią między oczy. Bielawski z klasycznych, wręcz generycznych motywów - domu, w którym straszy, zaginionej wioski, dodając własną „Ćmę” (z której wywodzi się zarówno bohaterka, jak i, mniej więcej, „villain” opowiadania) zbudował wyjątkowo efektowną i przerażającą historię. Tak, przerażającą, „Schlesierthal” oparty jest bowiem na dwu mocarnych jump scare-ach, które potrafią wyrwać z fotela każdego fana literackiej grozy. Jeszcze nigdy dolnośląski autor nie napisał tak „czystego” gatunkowo horroru. Znakomite opowiadanie! (jeden punkcik w dół za swoiste „lenistwo” autora, który sporej części opowieści….nie napisał, pozostawiając ją wyobraźni czytelników.  No, tak się nie robi :-) ).


Czarnym humorem rodem z tekstów Rammstein skrzy się „Pocztówka Z Wakacji” Roberta Ziębińskiego (7/10). Z tym, że na ten humor trzeba czekać do twistowego zakończenia, bowiem osią fabuły jest rozpaczliwa, pełna determinacji walka zakochanego lekarza o życie pięknej dziewczyny umierającej na covid (ok. choroba jest nienazwana, ale wiadomo, o co kaman). Doktor dwoi się, troi i robi wszystko, by kobieta wróciła do zdrowia…

 

Akcja dwu opowiadań toczy się w śląskim mieście Bytom - prezentując dwojakie spojrzenie na estetykę grozy.   Znakomity „Recycling” Pawła Ciećwierza (8/10), z wampirami jako „zarazą” to horror akcji, rozrywkowy, wręcz momentami pulpowy,  z kolei „Uwęglenie Bytu” (5/10), Anny Marii Wybraniec reprezentuje prozę artystyczną, weird fiction opisując na tle rozbudowanej historii nieudanego romansu powolny upadek miasta. 


Pozostałe dwa opowiadania z tej części opisują pandemiczną rzeczywistość kwarantanny i zamknięcia w ciasnych ścianach mieszkania. U Tomasza Sablika w „Wielkiej Nocy” (6/10) mamy religijną manię oraz przerażający finał, w którym włamywacze natkną się w okradanym domu na prawdziwy koszmar,  Bartłomiej Grubich zaś w „Co Było, Minęło”  ( 5/10)  opisał smutny los zarażonej wirusem dziewczyny, która zamknięta na kwarantannie domowej powoli pogrąża się w szaleństwie. Dalekie echa „Wstrętu” ale bez wystarczającego suspensu ( nie zapewniają go wizje szczura w łazience czy sąsiada z mastiffem).


No i wreszcie część trzecia - wizje ponurej przyszłości z towarzyszącym ludzkości.  


Na początek „Nagła Śmierć” Kamila Staniszka ( 7/10). To taka trochę „mała apokalipsa”, historia mieszkańców pewnego bloku u progu kolejnej, rozwijającej się, po skutecznym pokonaniu covid,  pandemii, przerażającej choroby zwanej właśnie „nagłą śmiercią”. Efektownie posplatane losy bohaterów, nieco makabry, zdarzą się również mocne jump scare’y. 

Opowiadanie jest długie, ale napisane z taką werwą, że dosłownie znika w oczach. Czuć gigantyczną sprawność narracyjną autora. Mnóstwo czarnego humoru, groteski, świetnie wykreowane postaci. Bałem się, jako fan metalu, jak Staniszek (znany dziennikarz muzyczny) sobie poradzi w świecie literatury grozy, ale niepotrzebnie, bo wyszło naprawdę znakomicie.


Łukasz Radecki zaproponował znakomity pastisz lovecraftowski. Jego „Zaczęło Się Od Gwiazd”  (8/10) to połączenie tematu pandemicznego z „Kolorem Z Przestworzy” Wyszło rewelacyjnie, obok Bielawskiego  jest to najlepsze opowiadanie całego zbioru!

Grzegorz Kopiec we „Kiedyś Wszyscy Byliśmy Ludźmi” (6/10) przewidywalnie, ale bardzo zgrabnie połączył epidemię z zombiakami, w stylu znanym chociażby z „World War Z” Maxa Brooksa czy „Feed” Miry Grant. Mały zonk to antyszczepionkowe przesłanie utworu - mam nadzieję, że to tylko żart literacki w realiach połowy roku 2020…

I jeszcze Maciej Krzywinski  i post-apokaliptyczna makabreska „Oko Zbielało”  (6/10), w której para cynicznych „eliminatorów” krąży i w zamian za resztki jedzenia dobija chorych, by ci nie roznosili dalej choroby, z klimatem trochę jak  „Soylent Green” zmieszane z „Jestem Legendą” (nieudany końcowy twist nieco obniża ogólną wysoką notę).


Pozostałe dwa opowiadania są, w mojej ocenie, najmniej ciekawe z całego zbioru. W „Choreomanii” (4/10) Sebastian Królikowski nawiązuje do znanych z historii przypadków masowej histerii, wybuchającej w czasach epidemii, objawiającej się szalonym tańcem całych zbiorowisk ludzkich, niestety, nie potrafił tego pomysłu wyjściowego wystarczająco efektownie wykorzystać.  No i na koniec nieprzekonujące weird fiction - „Garstka Proszku” (3/10) Dawida Lipskiego,  jakby próba prozy poetyckiej, w której metaforach się, przyznaję, pogubiłem..



Parę słów podsumowania - naprawdę bardzo, wręcz zaskakująco, warto. Różne pomysły, różne style opowiadania, autorzy znani i debiutujący, ale jeden wspólny mianownik - doskonała zabawa i frajda z lektury. Z niecierpliwością czekam na kolejne „Grobowce”, bo ten pierwszy narobił sporego apetytu.


sobota, 27 listopada 2021

Oscar Wilde Upiór Rodu Canterville’ów 10/10

Znakomity żart literacki Oscara Wilde, połączenie opowieści o duchach i komedii, warte przypomnienia i ponownej lektury, szczególnie, że w sensie metaforycznym oddaje ono obecne nastawienie pop-kultury do klasycznego horroru.


+


Amerykański milioner kupuje od lorda Canterville jego rodowy zamek, nie zważając na lojalne ostrzeżenia lorda o straszącym w posiadłości duchu przodka.

Pierwszym, co rzuca się w oczy Amerykaninowi, kiedy wraz z całą rodziną sprowadza się do zamku, jest paskudna plama na podłodze jadalni. To, jak informuje służba, niemożliwa do usunięcia krew jednej z ofiar popełnionego w przeszłości morderstwa. Dla przybyłych z nowego świata przybyszy nie ma jednak rzeczy niemożliwych - plamę natychmiast wywabia specjalny czyścik marki Pinkerton.

Zgodnie z ostrzeżeniami nocą Upiór faktycznie zaczyna straszenie - jęcząc snuje się korytarzami zamku, podzwaniając przy tym zardzewiałymi łańcuchami. Jego pojawienie spotyka się jednak z murem niezrozumienia. Amerykanie nie okazują ani drobiny strachu, mało - pan domu proponuje środek na nasmarowanie skrzypiących łańcuchów a para bliźniaków chichocząc i krzycząc obrzuca ducha poduszkami!

Każdego dnia sytuacja staje się gorsza. Upiór stara się jak może, by jakoś przerazić mieszkańców zamku, wymyśla coraz to nowe kreacje i metody - wszystko na nic. Kolejne próby wzbudzenia strachu przynoszą mu kolejne porażki i upokorzenia. W końcu sam duch zaczyna się bać kolejnych pomysłów szalonych bliźniaków (ci straszą go kiedyś kukłą…”Upiora Rodu Otisów”!).


Przedmiotem drwin staje się również Krwawa Plama. Duch codziennie z mozołem odtwarza ją w jadalni, używając do tego farbek, podkradanych nastoletniej córce Otisów, Virginii. Codziennie też plama jest ponownie usuwana. Wkrótce Upiorowi  kończy się czerwona farba, plama zatem zaczyna się, ku kolejnym drwinom rodziny, mienić wszystkimi kolorami tęczy…


Pewnego dnia Virginia spacerując samotnie po zamku natyka się na smutnego, załamanego Upiora. Dziewczyna jako jedyna, zamiast prześladować ducha, czuje dla niego współczucie. Postanawia mu pomóc w jego ciężkim losie…


+


Śmiech to uczucie silniejsze od strachu, śmiech potrafi pokonać strach, dlatego „Upiór Rodu Canterville’ów” to raczej komedia, a nie horror; lektura nikogo z pewnością nie przestraszy, natomiast wielu serdecznie rozbawi. Humor  Oscara Wilde jest tutaj w pełnym rozkwicie.

Śmieszy „krwawa” plama, malowana co rano kolejnymi farbkami, śmieszy pan domu polecający na skrzypiące łańcuchy odrdzewiacz, śmieszy duch przestraszony kolejnymi figlami bliźniaków. Zabawne są kreacje Upiora, którymi chce przerazić przybyszów zza wielkiej wody : „Czerwony Ruben”, „Ponury Gibeon”, „Niemy Daniel czyli Szkielet Samobójcy”, pocieszne jego bezskuteczne groźby i klątwy. Szczególnie komiczny jest moment, kiedy, krańcowo upokorzony, decyduje się, że zamiast straszenia przejdzie do  kroków ostatecznych  - Krwawych Czynów. Postanawia ruszyć do akcji, kiedy tylko kur zapieje dwa razy, ale kur…nie pieje drugi raz! Dogłębnie rozgoryczony Upiór mamrocze : „Niech szczeźnie drób przeklęty! Przyjdzie jeszcze dzień, kiedy przebiję mu gardło dzielną włócznią i zmuszę go by zapiał dla mnie w godzinie swej śmierci!”


Naturalnie głównym źródłem humoru jest przeciwstawienie sobie Upiora, reprezentującego angielską przeszłość, przywiązanie do tradycji, zrytualizowaną codzienność arystokracji, z nowoczesnością, racjonalnością, i, wręcz, gruboskórnością Amerykanów. Wilde pisał to z zamiarem zażartowania ze współczesnych, fabuła „Upiora” w obecnych czasach stanowić może jednak metaforę stosunku wszystkich obecnych czytelników do gatunku. Z biegiem lat my wszyscy staliśmy się bowiem, niczym Otisowie, niewrażliwi na „nadprzyrodzony strach”, straciliśmy wiarę w duchy upiory i potwory, prędzej się zaśmiejemy niż przestraszymy czytając o czymś w rodzaju „Martina Szaleńca czyli Tajemniczej Maski”.

Współczesny horror, chcąc dotrzeć do swego czytelnika musi go zaszokować albo okrucieństwem, albo niepokojem istnienia - często porzucając w ogóle narracje nadprzyrodzone (Jack Ketchum, Cormac McCarthy).  „Upiór Rodu Canterville’ów” stanowi szczególną „ucieczkę do przodu”, od razu sam zamienia w żart niewiarygodną opowieść.


Znakomite, niewielkie opowiadanie. Godzina lektury - jazda obowiązkowa.


PS.

„Upiór Rodu Canterville’ów” był filmowany wielokrotnie - to w zasadzie klasyka komedii familijnej. Różne są wersje, animowane, krótkometrażowe, kinowe, telewizyjne. Co ciekawe, został on również sfilmowany przez w Polsce przez TVP na przełomie lat 60-70 w efemerycznej serii „opowieści niesamowitych”. Lordem Canterville był Czesław Wołłejko a Virginią młodziutka Anna Nehrebecka. Można chyba wynaleźć na jutubie. Warto, bo, w przeciwieństwie do wielu innych adaptacji - ta jest wierna literackiemu pierwowzorowi.

wtorek, 23 listopada 2021

Krzysztof Maciejewski Album 5/10


Rozkwit polskiej grozy, mający miejsce w ostatnich latach, prowokuje, by uwagę poświęcać tylko pozycjom najnowszym i spycha do defensywy tytuły nieco starsze. To niesprawiedliwe, warto czytać również książki wydane parę lat temu, warto o nich pamiętać i o nich rozmawiać.  Dziś pora na zbiór opowiadań „Album” Krzysztofa Maciejewskiego, który ukazał się w roku 2013 w ramach serii współczesnej literatury grozy wydawnictwa FORMA i  otrzymał nagrodę im. Grabińskiego za rok 2014.


Sam Maciejewski określa styl „Albumu” jako poetyckie bizarro i jest to dość celna definicja. Bo bywa tu i poetycko i „bizarnie” - choć zwolennicy różnej maści ekstremalnych wrażeń, których czasami bizarro może dostarczyć będą zawiedzeni - naczelnym bowiem określeniem, które przychodzi na myśl podczas lektury „Albumu” jest elegancja; elegancja tak formy i treści.


Zacznijmy od warsztatu. Maciejewski pisze piękną, wyrafinowaną polszczyzną, unikając przy tym pułapki przeintelektualizowania (w którą zdarza się czasem wpaść ambitnemu weirdowi ) - książki  nie trzeba czytać  ze słownikiem wyrazów obcych. Fraza jest gładka, zgrabna, chciałoby się napisać „literacka”, bardzo przyjemna w lekturze, choć ma to tę złą stronę - że jest za mało „gatunkowo” konsekwentna, w rezultacie czasami osłabiając napięcie. Zbyt dużo zabaw słowem, znaczeniami, kontekstami powoduje, że czasami można zapomnieć, że czyta się opowiadanie fantastyczne, opowiadanie grozy; przypominają o tym tylko nagłe, efektowne błyski makabry - trochę, jakby na czarno białej, świetnie zakomponowanej fotografii ktoś chlapnął czerwonym kleksem.


Taka strategia jest użyta np. w „Głodnym Sercu”, gdzie porzucona kobieta rzuca na odchodzącego partnera klątwę skutkującą krwawym finałem; w chyba  najlepszym w całym zbiorze opowiadaniu - „Rdza I Jedwab” kobieta śmiertelnie (!) cierpliwie czeka na powrót swego ukochanego. Makabra ozdabia przewrotne opowiadanie otwierające zbiór - „Biblioteka Rąk”, opisujące „pojedynek” seryjnego mordercy z….wampirzycą, pojawia się w „Walentynce” , opowieści o porwaniu przywołującej echa „Kolekcjonera” Johna Fowlesa), w „Jingle Bells”, historii szczególnego nie-świętego Mikołaja (szaleńca-mordercy?) czy w końcu w bizarrowej humoresce „Wigilijny K”.


W uniwersum Maciejewskiego ulicami miast chodzą anioły i demony, bawiące się ludźmi niczym dzieci lalkami, plątające ich losy.  Oto  zamieszkujący pocztową skrzynkę demon tak zmienia i miesza wrzuconą do niej korespondencję, by zadać maksymalny ból i cierpienie.  W tytułowym „Albumie” anioł sprawiedliwości dosiądzie się do kawiarnianego stolika z tytułowym albumem obrazującym dobre i złe rzeczy, które popełniamy w życiu. Z kolei w „Cieniach Liści” podszepty innego „anioła” wzbudzą w pewnej kobiecie nieufność i nienawiść do męża, prowadząc do makabrycznego finału. No i jest wreszcie doskonała „Dziewczynka Z Zapałkami” - bardzo zgrabnie wymyślone, podwójnie twistowane opowiadanie, w którym Diabeł powstrzyma atak terrorystyczny dopuszczając do jeszcze większego zła.


Maciejewski w niektórych opowiadaniach opisuje utraconą miłość i tęsknotę do bliskiej osoby. Są to najbardziej romantyczne, poetyckie teksty w zbiorze. Niestety, czasami ich poetyckość wychodzi na złe, wydaje się wymuszona i pretensjonalna („Haiku Orfeusza”, „Pakt Z Pierrotem”, „Arytmia Chimery”), ale to nie one stanowią największy problem „Albumu”. W pewnym momencie bowiem, na wysokości jakichś 2/3 zbioru, naprawdę coś mocno siada i do końca nie potrafi powstać. 

Zaczyna się  od  wydumanego, donikąd nie zmierzającego opowiadania „Megalol’arte” w którym bohater wpada na trop konspiracji, ukrytej w liczbach i wykresach. Każdy kolejny tekst stanowił rozczarowanie, zawodząc dziwnymi,  nieudanymi pomysłami. Najgorzej zaś wypadły dwa opowiadania „humorystyczne” : „Śmierdząca Inwazja” i „Marcowe Zombie”.  Jeżeli żenują was opowiadania o pierdzeniu, no to jest właśnie ten moment…


Z „Albumem” jest trochę jak z fasolkami różnych smaków. Jedzone pojedynczo mogą być pyszne lub paskudne, wrzucone pełną garścią du ust przybiorą dość smak zunifikowany, dość przyjemny, choć niewyróżniający się specjalnie.  Piękny język, erudycja, konteksty kulturowe,  elegancja treści (no, z drobnymi wyjątkami), dla pikanterii przyprawiona szczyptą makabry  Lektura nie wstrząśnie nikim, ale  to dobrze spędzony czas.


Clive Barker. Wielkie Sekretne Widowisko. 8/10

Pełna rozmachu fabularnego i nieokiełznanej wyobraźni mieszanka dark fantasy i horroru,  prezentacja możliwości twórczych i talentu Clive Barkera, ale jednocześnie ujawnienie słabości tkwiących w jego prozie; zapowiedź niebezpieczeństw i mielizn, które ujawnią się w niej w kolejnych latach.

+

Dwaj czarodzieje toczą przez dekady nieustające zmagania do dostęp do Quiddity, Morza Snów, nadwymiaru ukrytego za granicą ziemskiej rzeczywistości (Kosmosu). Po jednej z toczonych w przestrzeni bitew, złączeni w morderczym uścisku spadają i, otoczeni gwałtowną burzą, wbijają się w ziemię w pobliżu kalifornijskiego miasteczka Palomo Grove. Na miejscu ich upadku w ciągu nocy powstaje chłodne, czyste jezioro.

Dzień później w jeziorze kąpie się czwórka młodzych dziewcząt. Opętane przez schowane w jeziorze duchy magów, dziewczęta gwałtownie usiłują zajść w ciążę. Jedna z nich, bezpłodna popada w obłęd, druga po urodzeniu dziecka morduje je i popełnia samobójstwo, trzecia po urodzeniu syna wyprowadza się do Chicago, czwarta, ta, która pozostała w Palomo Grove rodzi piękne bliźnięta, chłopca i dziewczynkę. 


Mija osiemnaście lat. Do Grove powraca z Chicago syn trzeciej dziewczyny, Howie Katz. W mieście poznaje bliźniaczkę, Jo-Beth; obydwoje zakochują się w sobie do szaleństwa od pierwszego wejrzenia. Ich uczucie wybucha nie tylko metaforycznie, doprowadza bowiem, dosłownie do wstrząsu tektonicznego uwalniającego z podziemi obu magów. 

„Zły” czarodziej, Jaffe (dżaff) zamierza otworzyć w rzeczywistości przejście do Quiddity, dobry chce uchronić krainę snu przed zbrukaniem, obaj zatem zaczynają gromadzić siły do dalszej walki. Dżaff potrafi przemienić ludzkie strachy w armię odrażających, obrzydliwych potworów zwanych terata, ten „dobry” - Fletcher dla przeciwstawienia się mocy dżaffa wykorzystuje ludzkie marzenia - hallucigenia. Ale gorzka prawda jest taka, że otępiali codziennością przedstawiciele klasy średniej z Palomo Grove bardzo rzadko o czymś marzą, natomiast każdy z nich skrywa w głębi duszy paskudne, mroczne lęki. W tym starciu Fletcher wydaje się bez szans, by zatem ożywić wyobraźnię growian, poświęca się w rytuale magicznego samospalenia.


W rozpadlinie, która uwolniła obu magów, zginął znany komik telewizyjny zamieszkujący Grove. Dziennikarz tabloidu, który wraz ze swą przyjaciółką przybył do Palomo Grove, by napisać reportaż o życiu celebryty wkręca się na przyjęcie pożegnalne, które w jego posiadłości wydaje piękna wdowa. Nikt nie wie, że na przyjęciu pojawi się również dżaff z armią swych terata…


+

„Wielkie Sekretne Widowisko” to powieść graniczna. Zamyka ona wczesny, „angielski” okres jego twórczości, symbolizowany przez Księgi Krwi, Hellraisera czy Cabala, otwiera zaś czas rozbudowanych, opasłych powieści modern fantasy, próbujących  zaadaptować drapieżną, nieokiełznaną fantazję Clive Barkera do standardów amerykańskiego rynku wydawniczego. 


Zacznijmy od wyjaśnienia dwu pojęć. „Plotter” (od „plot”- fabuły) to autor, który siadając do powieści ma ułożony jej konkretny plan, wszystkie wydarzenia są poukładane, i pozostaje mu tylko przelać wszystko na papier. Przeciwieństwem plottera jest „pantster” (od „pants”, spodni, które „wysiaduje” podczas pisania), autor siadający do pisania książki tylko z ogólną jej wizją w głowie, autor, który nie wie, dokąd go opowieść zaprowadzi.


Pisząc „Wielkie Sekretne Widowisko” Barker prawdopodobnie oddał się właśnie sztuce improwizacji i swą powieść po prostu „wysiedział”.  Jako punkt wyjścia obrał on historię Romea i Julii, opowieść o miłości dwojga bohaterów ze zwaśnionych stron fantastycznego konfliktu, ale w trakcie pisania okazało się nagle, że ci bohaterowie są zupełnie nieciekawi, ,i ta, w zamyśle, Wielka Amerykańska Love Story, nie ma w sobie pary i energi, a na dodatek ze strony na stronę tracić zaczął na atrakcyjności wątek demonicznego dżaffa. I nagle powieść została przejęta przez innych bohaterów, pojawiły się inne wątki, inne przestrzenie fabularne, inni villaini a wraz z nimi apokaliptyczne zagrożenia i Kosmiczny Horror (Iad Uroboros - a co!). Podejrzewam, ze z  zaskoczeniem dla samego Barkera.


Barker generalnie lepiej wypada w krótkich formach, gdzie główną rolę odgrywa jego niezwykła wyobraźnia, umiejętność kreowania szokujących obrazów i efektów, mogąca z całą mocą uderzyć w czytelnika. Do pisania dużych powieści obok wyobraźni konieczne są jednak również dyscyplina i techniczna sprawność narracji, a z tym Barker miewa czasami problemy.

Ale „Wielkie, Sekretne Widowisko” - rozbudowane dark fantasy, z okazjonalnymi jump scare’ami i scenami rodem z ejtisowych horrorów z ery VHS potrafi, mimo pewnych mielizn i słabości fabularnych, mimo pretensjonalnych fragmentów ocierających się wręcz o grafomanię, na koniec uwieść czytelnika rozmachem i tym charakterystycznym barkerowskim drivem. 

Co ciekawe i potwierdzające teorię „pantsingu”  Barker na właściwe koleiny trafia dopiero w trakcie opowieści. Na początku trochę irytują chaotyczne koncepty i taka, jakby „nieuporządkowana” wyobraźnia autora. Do tego dochodzi dość czerstwym stylem i kiepsko wykreowane postaci bohaterów. To ostatnie jest chyba jednak efektem świadomego założenia Barkera twórczego - Barkera nie interesuje człowiek jako osobowość, charakter, jego interesuje człowiek wyłącznie  jako ciało.


Być może Barker, pisząc Wielką Amerykańską Powieść Fantasy zamierzał rzucić wyzwanie Stephenowi Kingowi, ale, o ile potęgą wyobraźni dystansuje on mistrza z Maine, o tyle w opisie  magii codzienności, w tym wciągającym czytelnika bajaniu, w snuciu opowieści jako takiej  nie ma z Kingiem żadnych szans. Tam, gdzie King poleciałby na szeroko rozpostartych skrzydłach swego talentu, tam Barker wpada w poślizg i buksuje, ratując się tylko tylko co jakiś czas obrzydlistwami w rodzaju (tworzonych z kału i spermy) liksów. 

No ale nie w samym stylu rzecz. Liczy się jednak na koniec moc kreacji, intensywność fantazji. W tej z kolei Barker Kinga nokautuje. Warto dla porównania przywołać tu kingowską „Historię Lisey”, powieść niektórymi rozwiązaniami fabularnymi zdumiewająco podobną do „Widowiska”. O ile u Kinga jest rozlewna opowieść obyczajowa z genialnymi postaciami głównych bohaterów, tam u Barkera jest pulsujący energią i plot twistami kolorowy videoclip.


Ostatni dobry Barker, i jednocześnie zapowiedź gorszych czasów. Parę lat później Barker napisał okropeczną, nudną jak flaki z olejem, niemożebnie rozdętą kontynuację „Widowiska” - „Everville”. Zapowiedział nawet część trzecią (całość miała się nazywać „Trylogia Sztuki”) ale litościwie porzucił ten pomysł. Niemniej „Widowisko” naprawdę warto. To - minor, ale jednak - classic, fantastycznej grozy. 


piątek, 19 listopada 2021

Dan Simmons. Terror. 10/10

Połączenie przygodowej powieści podróżniczej z przerażającym horrorem, wspaniała opowieść - o ludzkiej pasji, która gna odkrywców wciąż przed siebie, o nikłości człowieka wobec ogromu przyrody, a w końcu o złu, które potrafi urodzić się w mroku ludzkich dusz.  Książka absolutna - brak słów na wyrażenie zachwytu!

+

Zima 1847. Dwa okręty badawcze brytyjskiej marynarki, HMS „Terror” i HMS „Erebus” od roku tkwią zamarznięte na dalekiej północy Kanady, na wodach Oceanu Lodowatego. Oba statki są zgniecione naporem mas lodowych, kończą się zapasy - węgiel do ogrzewania, rum do picia a przede wszystkim jedzenie. Wśród marynarzy szerzy się szkorbut. A na domiar złego w mrokach arktycznej nocy czai się Potwór, co jakiś czas atakujący i mordujący uczestników wyprawy.

Dalsze bezczynne trwanie przyniesie nieuchronną zagładę i śmierć wszystkich marynarzy - komandor Crozier, który przejął dowodzenie po tym, jak, podczas jednego z ataków monstrum zginął głównodowodzący komandor Franklin, musi podjąć ciężką decyzję. Trzeba  opuścić okręty i forsownym marszem ruszyć ku oddalonemu o tysiące mil brzegowi Kanady, w nadziei, że spławne latem rzeki pozwolą dotrzeć to zamieszkałych terenów, na których możliwe będzie zdobycie jakiegoś pożywienia.

Z każdym dniem słabsi, z każdym dniem głodniejsi, wędrowcy wyruszają w podróż. Czekają na nich arktyczny mróz, koszmarnie najeżona spiętrzonymi zwałami lodu droga,  szerzący się coraz silniej szkorbut i zatrucia pokarmowe, oraz skradający się w ślad za ludźmi Potwór…

+

„Terror” przypomina nieco genialnego „Moby Dicka” Hermanna Melville; to taka brutalna wariacja tej powieści, dostosowana do emocji i klimatu XXI wieku, powieść wielekroć straszniejsza ale równie piękna i równie romantyczna. Podobnie jak w pierwowzorze ludzie mierzą się z mocami przyrody, świadomi swej nikłości w obliczu jej ogromu, symbolizowanego przez nadnaturalne monstrum.

O ile jednak w „Moby Dicku” tli się promyk nadziei, finał niesie ślad nadziei dla znękanego czytelnika, o tyle najbardziej dojmującym uczuciem podczas lektury „Terroru” jest przygniatająca świadomość klęski. Tragiczne lody wyprawy Johna Franklina to fakt historyczny, jej wyruszenie i późniejsze zaginięcie są powszechnie znane, przez co każdy czytelnik powieści po prostu WIE, że nikt z uczestników wyprawy nie przeżyje, że sytuacja jest absolutnie beznadziejna. Mimo, że bohaterowie walczą z przeciwnościami, działają się, miotają w aktywności, to wszystko na nic, na wszystkich czeka śmierć (podobna sytuacja miała miejsce w „Ruinach” Scotta Smitha, tam jednak dotyczyło to tylko czwórki podróżników, w „Terrorze” umrze ponad 150 osób!). 

Nie sposób sobie zadać pytania, co ludzi pcha do takich wysiłków, wyrzeczeń i cierpień. Bo już pal sześć tragiczny finał wyprawy - przecież wyruszając na nią wszyscy mieli pełną świadomość czekających ich trudów i niebezpieczeństw. Czy jest to to samo uczucie, które każe himalaistom zdobywać kolejne szczyty, „coś zdobyć”? 

W „Terrorze” Simmons zawarł doskonałe studia charakterów, dające nieco odpowiedzi na tak zadane pytanie. Można poznać motywacje  kierujące komandorem Franklinem i komandorem Crozierem, cała masę znakomicie wykreowanych i prowadzonych przez powieść postaci drugoplanowych .. a chyba najbardziej zapadnie w pamięć niezwykła historia lodomistrza Blanky’ego; jego walka z potworem, pogoda ducha w obliczu coraz bardziej pogarszającego się zdrowia, genialny, wstrząsający koniec. 


Pamiętać trzeba, że „Terror” obok warstwy przygodowo-podróżniczej, jest również pełnoprawnym powieścią grozy. Co ciekawe, elementy gatunkowego horroru, paradoksalnie, łagodzą napięcie, przenosząc historię ze sfery prawdziwego koszmaru w obszar literackiej fikcji. Niemniej sceny grozy zrealizowane są nadzwyczaj efektownie. Ataków Potwora jest sporo, każdy przerażający i szarpiący nerwy. Nawet kiedy ustają, napięcie wciąż narasta, tężejące w mrokach polarnej nocy. W pewnym momencie zaś grozę nadnaturalną, fantastyczną, zastępuje mrok czający się na dnie ludzkich dusz. Wspaniała lektura.

Nienaganny jest, charakterystyczny dla twórczości Simmonsa research, wszystkie te mrożące (sic!) krew w żyłach, boleśnie drobiazgowe opisy, ani chwili przy tym nie nudzące. 


Mimo oczywistego finału Simmons ma dla czytelnika spore niespodzianki, ale tu akurat chyba niepotrzebnie. Zakończenie powieści jest najbardziej dyskusyjne. Wydaje się, że koniec rozdziału LX - dwaj marynarze zamarznięci w łodzi to byłby wstrząsający, świetny finał. A jako swoista coda, epilog - następowałaby eskimoska legenda o Tuunbaqu. Niemniej nawet kontrowersyjny, stanowczo za długi finał nie zmienia ogólnego zachwytu i najwyższych not.


Obłędnie dobra lektura, od której nie sposób się oderwać, mimo, wydaje się - oczywistego zakończenia. Gigantyczne czytanie (dosłownie!, to wielka objętościowo książka). ale strony same znikają w oczach. Najlepszy Simmons, nie na to tamto. Nokaut, totalny instant classic nowoczesnego horroru.


PS.

Powstał oczywiście (no chyba że - TAKA historia!) serial (jest na Prime Video). Również jst znakomity, choć, jednak, od powieści wyraźnie słabszy. Musiało tak być, narracja filmowa uniemożliwia wprowadzenie takiego porządku i ładu w opowieść, jaki panuje w książce. Nieco jest też zmieniony ogólny klimat.  W filmie więcej  jest o okropności człowieka, w książce z kolei znacznie mroczniej wypada Tuunbaq. Za to serial zachwyca genialnymi kreacjami aktorskimi. Ciaran Hinds (John Franklin), Jared Harris (Francis Crozier), Tobias Menzies (James Fitzjames) no i obłędny Adam Nagaitis (Cornelius Hickey). Ależ to się ogląda!


PPS.

Czasami wydaje się, że głupota ludzka nie ma granic. Serial „Terror” doczekał się….drugiego sezonu! Sic! No jak? Przecież, sorry, wszyscy zginęli! Ta opowieść jest skończona! A jednak - po prostu nakręcono zupełnie inną historię (mniejsza z tym, czy dobrą), z akcją toczącą się w Japonii, a nazwa statku z części pierwszej została zwykłym „terrorem” przez małe „t”. 


wtorek, 16 listopada 2021

Gustav Meyrink. Golem.

Niepokojąca, intrygująca, urzekająca klimatem tajemnicy powieść,  z osnutą mgłami, magiczną Pragą w tle, weird fiction z początków XX wieku.

+

Athanasius Pernath to szlifierz kamieni szlachetnych, żyjący skromnie w praskim Jozefowie (dzielnicy żydowskiej). Pernatha dręczy przerażające przypuszczenie - obawia się on, że nie jest on człowiekiem, a Golemem, ulepionym z gliny sztucznym bytem z żydowskich legend. Jego przypuszczenie wzmaga fakt, że nie posiada on żadnych wspomnień sprzed czasu, w którym zamieszkał w Kogucim Zaułku oraz krążące wokół opowieści o  nawiedzającym co jakiś czas ciasne uliczki Pragi „golemie”. Wprawdzie znajomi starają się uspokoić szlifierza - niedawno wrócił z zakładu po długiej chorobie psychicznej, i to w jej trakcie stracił pamięć, ale niepokój wciąż trawi umysł Pernatha. Narasta on po tym, jak parokrotnie traci on przytomność w miejscach publicznych - jest wtedy niczym martwa kukła.  Do tego przydarzają mu się epizody somnambuliczne, w których dziwnymi podziemiami przedostaje się do owianego mroczną legendą domu, zwanego „domem golema”. W jego umyśle mieszają się zdarzenia, skrawki przeszłości, dziwne miejsca i osoby.  Jedyna kotwica, szansa na spokój umysłu, to sąsiad, dobry doktor Hillel i jego córka Miriam, do której czuje on coraz większe przywiązanie.


W otoczeniu Pernatha ma miejsce niezwykła afera obyczajowa.  Niejaki student Charousek pała śmiertelną nienawiścią do obwoźnego handlarza żydowskiego - Wassertruma. Wassertrum to tak naprawdę milioner, który tylko ukrywa się w postaci skromnego handełesa - jego syn, dr. Wassory był uznanym praskim okulistą. Charousek, za pośrednictwem innego lekarza, młodego dr. Saviolego ujawnił zbrodniczy proceder Wassorego, polegający na wmawianiu pacjentom wyimaginowanych chorób oczu i okaleczaniu ich podczas operacji.  Skompromitowany Wassory popełnił samobójstwo.

Wassertrum nie jest świadom roli Charouska w upadku syna, zamierza jednak wywrzeć pomstę na Saviolim. Pomóc w tym ma mu fakt, że młody doktor ma romans z arystokratką. Miejsce schadzek zakochanych to pokój - trzeba trafu, że sąsiadujący z mieszkaniem Athanasiusa Pernatha.

Wkrótce szlifierz zostaje wciągnięty w intrygę. Z jednej strony o pomoc w ukryciu kompromitujących dowodów prosi dama, z drugiej Charousek wprowadza w kolejne etapy swej walki ze znienawidzonym Wassertrumem..

Pewnego dnia intryga złoprogiego Wassertruma doprowadza do aresztowania Pernatha pod zarzutem mordertstwa… 

+

„Golem” to książka rozgrywająca się na dwu płaszczyznach. Poza główną linią fabularną powieść ma drugie, ezoteryczne, kabalistyczne dno, zrozumiałe tylko dla nielicznych wybranych, którzy rozeznają się w tajemniczych, niezrozumiałych dla profanów aluzjach i metaforach. Jako, że dzisiejszy czytelnik rzadko będzie miał szansę rozeznać się w tych nawiązaniach, stąd musi on przede wszystkim bazować na bezpośrednim przebiegu akcji. 

Na szczęście fabuła „Golema” jest ciekawa, zgrabnie prowadzona, pełna efektownych rozwiązań i pomysłów, potrafiąca na długo wciągnąć w mroki praskich uliczek. 


Najważniejszy jednak jest klimat. Nawet kiedy zagęszczenie niezrozumiałych symboli wprowadzi w konsternację, kiedy zaczną doskwierać braki większych spiętrzeń fabularnych, scen akcji czy efektownych jump scare’ów, wprowadzi on czytelnika w mistyczny, weirdowy nastrój. Wszechobecna mgła kłębiąca się na mrocznych ulicach Pragi, ponure, rozpadające się domostwa gminy żydowskiej, magia i nastrój tajemnicy, a w środku tego wszystkiego dręczony nieustającym niepokojem i pytaniami o istotę swego człowieczeństwa, szamoczący się w próbie odnalezienia samego siebie bohater. 

Galeria dziwnych postaci występujących w „Golemie” przypomina figury z kart tarota. I „golem” Pernath, i demoniczny Wassertrum, uduchowiony rabbi Hillel wraz z córką, namiętna Angelina, i nawet najciekawszy z nich wszystkich, niejednoznaczny, trawiony nienawiścią Charousek to symbole postaw i zachowań.


Na minus zaliczyć trzeb brak zadowalającego zakończenia historii -  końcowy twist pozostawia więcej pytań, niż udziela odpowiedzi i nieco rozchodzi się w szwach, sprawiając wrażenie, jakby sam Meyrink nie bardzo wiedział, jaką klamrą zamknąć powieść.


Fani weirdu zdecydowanie powinni dać szansę „Golemowi”. Nie każdemu podejdzie, ale wielu  czytelników może swym magicznym urokiem oczarować. Może nieco mniej oczywisty, ale jednak kanon literackiej grozy.


PS.

Kanonicznego przekładu „Golema” dokonał poeta międzywojnia Antoni Lange. Ja czytałem nowe tłumaczenie Jerzego Łozińskiego - bardzo dobre, bardziej współczesne. Czyta się na pewno wygodniej niż nieco Langego. 


PPS.

Nie należy mylić powieści ze znanym  niemieckim filmem ekspresjonistycznym z 1920 roku - on pokazywał legendę Golema saute, koncentrując się na niszczycielskim pochodzie potwora przez zaułki dzielnicy żydowskiej . Natomiast swoistej ”ekranizacji” meyrinkowego „Golema” dokonał polski reżyser Piotr Szulkin w swym debiutanckim filmie z 1979 roku. Swoistej, gdyż wykorzystał on tylko niektóre wątki fabularne do historii science fiction (w świecie po wojnie nuklearnej nieliczna populacja ludzka uzupełniana ma być przez produkcję sztucznych golemów). Co ciekawe, adaptacja Szulkina nawet lepsza nawet od powieściowego oryginału, mimo odrębnej często linii fabularnej pozostając wierna naczelnemu pytaniu stawianemu przez Meyrinka - co czyni nas człowiekiem.

środa, 10 listopada 2021

Sylvia Moreno Garcia. Mexican Gothic. 9/10

JaCie, jak kijem między oczy! Po prostu rewelacyjna lektura! „Mexican Gothic” to, jak słusznie sam tytuł sugeruje współczesna powieść gotycka, z jednej strony sięgająca samych korzeni gatunku, z drugiej bardzo nowoczesna,  imponująca świeżym podejściem i nowymi możliwościami, które można współcześnie wydobyć z literackiego horroru.

+

Meksyk, rok 1950.  Młoda dziewczyna, Noemi, przyjeżdża do tajemniczego domostwa, by odwiedzić swą kuzynkę, Catalinę, która niedawno wyszła za mąż za pana domu. Kuzynka ostatnio wysłała alarmujący list,  w którym skarżyła się, że ktoś w nowym domu chce ją otruć a w jego  ścianach „mieszkają duchy”. Rodzina podejrzewa chorobę psychiczną, a że tego rodzaju tematy mogą być kompromitujące w dobrym towarzystwie, ojciec prosi Noemi w wyjaśnienie sprawy i podjęcie decyzji co do dalszych kroków na miejscu.

Wysoki Dwór (tak nazywa się dom) to ponure domostwo. Wilgotne, mroczne, zagrzybione, z widocznymi śladami upadku. Właścicielami jest angielska rodzina Doyle. Lata temu byli bardzo zamożni - prowadzili oni wydobycie rudy srebra, ale z biegiem lat kopalnie  upadły - zniszczone  przez  kolejne wojny, rewolucje  a na koniec przez tajemniczą zarazę. Noemi od początku zatem nurtuje podejrzenie, że ożenek pana domu, Virgila z Cataliną mógł mieć w również w zamyśle poprawę sytuacji finansowej rodu.

W Wysokim Dworze mieszkają, oprócz młodego małżeństwa, prowadząca dom surowa  ciotka Florence, jej delikatny, nieśmiały syn Francis, i tajemniczy senior rodu, ciężko chorujący Howard Doyle. W domu panują surowe zasady. Należy mówić jak najrzadziej (starszego pana męczą podniesione głosy), wyłącznie po angielsku, zakazane jest palenie (Noemi, jako wyraz swej wolności i niezależności, czasami lubi zapalić), wszystkie plany trzeba uzgadniać z wyprzedzeniem z Florence - akceptacji wymagają nie tylko wyjazd do pobliskiego miasteczka, ale nawet każda wizyta u chorującej podobno na gruźlicę Cataliny.

Noemi niewiele sobie robi z tych rygorów. Pali, samotnie spaceruje, podróżuje do miasta, flirtuje z  nieśmiałym Francisem. Odnawia przyjaźń z kuzynką, decyduje się na jej prośbę przywieść, w tajemnicy przed domownikami, lekarstwo od zielarki z miasta.

Od zielarki dowiaduje się mrocznej historii rodu Doylów. Słyszy opowieści o tajemniczej zarazie dziesiątkującej robotników, o tragediach i śmierciach w rodzinie, przede wszystkim  zaś o krwawej zbrodni, kiedy jedna z kuzynek, Ruth, w ataku szału zastrzeliła kilkoro krewnych. 

Wraz z upływem kolejnych dni Noemi zaczyna mieć gorsze samopoczucie. Jest zmęczona, traci apetyt, pojawia się na jej ciele dziwna wysypka, dziewczyna jednak stara się nie zwracać na to żadnej uwagi. Bardziej niepokoją ją plastyczne, przerażające sny. Widzi w nich dziwaczne koszmary - kobietę w złocistej poświacie, jakieś mroczne rytuały, poszarpane fragmenty z  przeszłości Doylów - wśród nich zaś ducha Ruth, który usiłuje jej coś przekazać, przed czymś ostrzec. Powtarza się hasło „otwórz oczy”. Noemi zaczyna lunatykować…


Lekarstwo od zielarki wywołuje atak i kryzys zdrowotny u Cataliny, a ujawnienie, że to Noemi dostarczyła specyfik powoduje wzrost napięcia pomiędzy dziewczyną a pozostałymi domownikami. Po kolejnej kłotni Noemi decyduje się na natychmiastowy wyjazd z Wysokiego Dworu. Przed opuszczeniem domostwa musi ona tylko pożegnać się z umierającym w swym pokoju starcem…

+

Obiecane - dotrzymane. W powieści są bowiem i „mexican” i „gothic”, ba, zgodnie z okładkowym blurbem znajdzie się miejsce i na siostrt Bronte i na klimat rodem z Lovecrafta!

 

Ale od początku. „Mexican Gothic” to współczesna powieść gotycka czyniąca zadość wszystkim wymogom gatunku. Jest heroina, narażona na rozliczne niebezpieczeństwa, jest gotycki łotr czyhający na nią - wszystko jak w „Tajemnicach Zamku Udolpho” Ann Radcliffe. Samotna dziewczyna postawiona wobec tajemniczego, rządzącego się własnymi prawidłami, domostwa od razu  przypomni też klimat „Rebeki” Daphne du Maurier.

Klimat podkręca efektowna, też zgodna z gotycką formułą, Mroczna Historia Z Przeszłości Rodu, na początek, wydaje się, dość przewidywalna (morderstwo rodziny), z biegiem czasu coraz bardziej jednak  meandrująca i zaskakująca czytelnika nieprzewidzianymi zwrotami.

Jako, że powieść napisana jest bardzo sprawnie, efektownie i nowocześnie, czyta się ją lekko, z narastającym wciąż zaciekawieniem, dokąd nas cała ta historia zaprowadzi. No i dostanie czytelnik, czego chciał… Znienacka, bez żadnego ostrzeżenia następuje prawdziwa eksplozja strachu a książka na przestrzeni paru akapitów przechodzi z dusznego „atmosfericia”, historii, gdzie podskórne zagrożenie czai się za rogiem, ale w której długimi etapami nic bardzo złego się nie dzieje, w przerażający horror. I to jaki! Ręce same składają się do oklasków! Akcja pędzi na łeb, na szyję, grozę można nożem kroić, kolejne, coraz straszniejsze jump scare’y następują jeden po drugim. Coś cudownego.

Nic tutaj nie jest oczywiste, powieść wciąż zaskakuje kolejnymi zwrotami akcji, nowymi perspektywami fabuły, nowymi znaczeniami. I zawsze pod pokładem jednej warstwy grozy czai się kolejna, jeszcze głębsza. A wszystko wieńczy zgrabny finał, satysfakcjonujący oczekiwania czytelnicze.

Na odrębną pochwałę zasługuje wyjątkowo udana kreacja postaci. Często powieści grozy zaniedbują ten element, uznając, że odpowiednio straszna fabuła ma większe znaczenie. W „Mexican Gothic” jest inaczej. Przede wszystkim kapitalna Noemi. To dziewczyna na wskroś nowoczesna, odważna, silna, zaprzeczenie gotyckich kanonów mdlejącej co i rusz „damsel in distress”. Od początku czytelnik rozumie, że to dama, która nie da sobie w kaszę dmuchać! Równie genialna jest, mroczna Florence -  szczególna wariacja na temat pani Danvers z „Rebeki” (czy nawet frau Blucher z komediowego „Młodego Frankensteina”). Do tego dochodzą „heathcliffowy” piękny drań Virgil i dobry ale  słaby Francis.


„Mexican Gothic” udowadnia, w jak świetnej kondycji jest obecny horror, jak wciąż żywotny to gatunek, jak wiele świeżych soków można wycisnąć z klasycznych motywów fabularnych. Nic dziwnego, że powieść została uznana horrorem 2020 w amazonowym portalu Goodreads. Well reserved. Czytać, czytać i się zaczytywać. Potęga!

wtorek, 2 listopada 2021

Jack Finney. Inwazja Porywaczy Ciał. 8/10

Znakomity zimnowojenny horror sci-fi, zamknięta w pigułce paranoiczna atmosfera amerykańskich fiftiesów, powieść niezwykłym, do dziś trwającym wpływie nie tylko na horror, ale wręcz na całą pop-kulturę.

+

W kalifornijskim miasteczku Mill Valley rozprzestrzenia się dziwna psychoza - ludzie skarżą się, że ich najbliżsi „nie są sobą”, że to podstawione na ich miejsce sobowtóry, tylko udające   żywych ludzi. Lokalny doktor wysyła swych skarżących się pacjentów do zaprzyjaźnionego psychiatry. Ten uspokaja, potwierdza, że tego typu przypadki niewytłumaczonych monomanii zdarzały się już przeszłości i zapowiada, że choroba powinna wkrótce ustąpić.

Faktycznie, po kilku dniach większość pacjentów odwiedza doktora i odwołuje swe wcześniejsze sensacje. Sytuacja jednak zamiast wyjaśnić, zagęszcza się - przyjaciel doktora, pisarz Jack Bellicec wzywa go wieczorem do swego domu i okazuje przedziwne zjawisko w piwnicy - ciało, przypominające rozmiarem samego Belliceca, nie do końca jeszcze ukształtowane -  brak odcisków palców, niewyraźne rysy twarzy itp.  Chwilę później ciało wprawdzie znika, ale doktor nie daje wiary wyjaśnieniom psychiatry, sugerującego zbiorowe złudzenie. Wkrótce badając przyziemie w domu swej przyjaciółki Betty (ona również skarży się, że „jej ojciec nie jest sobą”), odnajduje on kolejne kształtujące się ciało a obok niego dziwny, roślinny kokon, którego substancja zasila rosnący ludzki korpus.

Bohaterowie, przekonani, że w Mill Valley ma miejsce przerażająca konspiracja, bezskutecznie usiłują zawiadomić władze krajowe, po czym, po odkryciu kolejnych, upodabniających się do nich samych, kokonów, w ataku paniki uciekają z miasta. Po nocy spędzonej w przydrożnym motelu decydują się jednak na powrót - Prawdziwi Amerykanie nie zostawią przecież swej rodzinnej ziemi na pastwę jakichś „najeźdźców”!

 Jak się okazuje, w ciągu paru dni Mill Valley drastycznie podupadło - drogi wiodące do miasta są zrujnowane, sklepy pozamykane, wszędzie jest brudno, a po pustych ulicach wiatr szamocze śmieciami. Nieliczni przechodnie zimnym, nieobecnym wzrokiem łypią na przybyłych. 

Doktor postanawia skontaktować się z pewnym profesorem, który jako pierwszy ostrzegał przed tajemniczymi kokonami…

+

Akcja powieści toczy się w roku 1976, prezydentem jest Jimmy Carter, ale niech nikt nie da się oszukać - „Inwazja Porywaczy Ciał” wydana została po raz pierwszy w roku 1954. Obecna wersja została nieco „zupdatowana” przez autora dla potrzeb nowego wydania (być może pod kątem słynnej filmowej adaptacji Philipa Kaufmana) - niemniej książka to nieodrodne dziecko lat pięćdziesiątych.

Świadczy o tym przede wszystkim obłędny, legendarny już dzisiaj pomysł wyjściowy - inwazja polegająca na „podmianie” ludzi przez ich wrogie, kosmiczne sobowtóry. Już nie „macki” czy „czułki” - tym razem źródłem grozy mają być „zwykli” ludzie, wyglądający jak najbliżsi przyjaciele czy członkowie rodziny, bracia, rodzice, małżonkowie…. Ten, naprawdę rewelacyjny, wspaniały pomysł, wyrosły na bazie fiftiesowej antykomunistycznej histerii panującej w USA stanowi odzwierciedlenie najprawdziwszego lęku i pogłębiającej się paranoi, w której najbliższy członek rodziny może nagle okazać się „obcym”. Wtedy przecież komisja McCarthy’ego demaskowała coraz to kolejnych „komunistów” wśród sławnych i powszechnie uwielbianych osób, to samo mogło zatem mieć miejsce w najbliższym sąsiedztwie każdego Amerykanina!

Co ciekawe, siła tego lęku jest ponadczasowa. Lata pięćdziesiąte przeminęły, krucjata senatora McCarthy’ego okryła się zasłużoną niesławą (sprawdzić, czy nie popiera jej jeszcze jakieś krajowe pancerne hiper-prawactwo), ale mechanizm podziału społeczeństwa, narastania wzajemnej wrogości pozostaje przez lata taki sam. Czym bowiem innym jest dzisiejszy podział społeczny w Polsce? Czy nie są wrogimi kosmitami „pisowscy kuzyni” ze wsi, albo „pełowski, zdradziecki” motłoch lemingów z wielkich miast?

Ale dość o polityce - w końcu mowa tu o książce. Bowiem, pozostawiając na boku lęki stojące za powstaniem „Inwazji”, jako fantastyczny horror  sprawdza się ona rewelacyjnie. Nikomu nie można wierzyć, każdy może być (i każdy jest) OBCYM.  To naprawdę, perfekcyjny pokaz paranoi. Sporo wspaniałych, budzących dreszcze grozy,  dynamiczna, żywa akcja, efektowne rozwiązania fabularne. To jest absolutny kanon literackiej grozy.


Przyznać trzeba że jakimś tytanem stylu to Finney nie jest. Powieść napisana jest sprawnie, ale bez żadnych fajerwerków, takim „gazetowym”, dziennikarskim piórem. Bohaterowie są zupełnie papierowi, służą wyłącznie prowadzeniu fabuły do przodu. Nic czytelnika nie wzruszy ani rodzący się z przyjaciółką z lat szkolnych doktora romans, ani stosunki małżeńskie państwa Bellicec. 

Jedyne, co się rzuca w oczy, to dość pociesznie wykreowane postaci kobiece. Panie w powieści to takie „żony ze Stepford”, w perkalowych spódnicach i czółenkach na półóbcasie - zupełnie jak z fiftiesowych filmów s-f. To jeszcze jeden znak czasu, w którym powieść powstała (warto porównać z samymi „Zonami ze Stepford” i tam opisanymi paniami). Nawet finałowe wsparcie doktora przez jego partnerkę budzi skojarzenia raczej z „W Samo Południe” (rok powstania 1950) niż z nowoczesną, samodzielną kobietą.


Końcową ocenę nieco obniża okropny, deus ex totalna machina, groteskowo optymistyczny finał.  Bombastyczne, zakończenie (nawet słynna mowa Churchilla „we will never surrender”” została zacytowana!) niezamierzenie śmieszy -  do kompletu jeszcze „Union Jack” w tle powinien wybrzmieć…Można odnieść wrażenie, że to zakończenie zostało na Finneyu wymuszone przez wydawcę, do tego stopnia nie pasuje ono klimatem do całości powieści. Niemniej to szczegół - co do zasady, „Inwazja Porywaczy Ciał” to  must read - arcykanon literackiej grozy.


PS.

Tak rewelacyjna powieść była przenoszona na ekran wiele razy. Najbliżej oryginału jest wersja Dona Siegela z 1956, ale zdecydowanie najlepsza wersja to film Kaufmanna z 1978, z Donaldem Sutherlandem, Brooke Adams, Jeffem Goldblumem i Leonardem Nimoyem. To prawdziwe arcydzieło, jeden z najlepszych horrorów sci-fi powstałych w historii kina. Mimo przeniesienia akcji z miasteczka do San Francisco nic nie zanikła atmosfera paranoi, a mnóstwo jump scare’ów, gęstniejące z minuty na minutę napięcie i totalnie depresyjna wymowa filmu  pozostanie z widzami na lata (te przerażające wycie „porywaczy ciał”, wskazujących rękami uciekających bohaterów! Brrrr!)

poniedziałek, 1 listopada 2021

Clive Barker Księgi Krwi 1-3 11/10

„Mówiąc (jak niektórzy autorzy grozy (…)), iż literatura grozy w gruncie rzeczy zajmuje się przypominaniem nam o tym, co normalne, poprzez uświadamianie, iż to, co nadprzyrodzone i obce, wykracza poza normę, zbliżamy się niebezpiecznie do stwierdzenia (pojawiającego się w ustach kilku znanych wydawców), iż musi ona traktować o zwykłych, przeciętnych ludziach, stających w obliczu obcości”.

To zdanie, zapisane przez Ramseya Campbell we wstępie do "Ksiąg Krwi" pasuje jak ulał do znacznej części współczesnej literatury grozy, tej, której początek dali autorzy tzw „Grupy” (Ray Bradbury, Richard Matheson, Robert Bloch), a której niekwestionowanymi gwiazdami stali się później Stephen King, Dan Simmons, Dean Koontz, czy, w polskiej skali, Graham Masterton.

Ale Campbell pisze dalej :

„Niebiosom dzięki, że nikt nie zdołał wmówić tego Poemu do takiego poglądu, i niebiosom dzięki za pisarzy równie radykalnych, jak Clive Barker".


Trudno o lepsze wprowadzenie do „Ksiąg Krwi”. Dziki i nieokiełznany zbiór opowiadań Clive Barkera jest całkowitym zaprzeczeniem horroru "dnia codziennego”. „Księgi” są fascynujące, odrażające, ekstremalne; tu nie ma miejsca na choćby ślad realności - tu wszystko rozgrywa się w jakimś szalonym uniwersum, tylko pozornie przypominającym otaczający nas świat, gdzie tuż za cienką granicą czai się nadnaturalny horror, a głównym tematem tegoż horroru będzie ludzkie ciało - Barker uznawany jest za ojca chrzestnego tzw. „body horroru”.


Swój mroczny świat Barker tworzy grając różnymi konwencjami współczesnej literatury grozy, w każdej z nich tworząc równie świetnie i porywająco. Czy będzie to klasyczna ghost story, thriller, eleganckie weird fiction, pulp horror, brutalna ekstrema, czy w końcu mroczne fantasy, wszystkie te opowiadania charakteryzują wspaniały, żywiołowy styl, świeżość (na granicy bezczelności!) pomysłów fabularnych, i, last but not least, groza - Barker naprawdę bardzo konkretnie straszy! 


Z uwagi na rangę tej kolekcji, na jej znaczenie dla współczesnej literatury grozy, zdecydowałem się krótko omówić wszystkie opowiadania (a że jest ich sporo, no to trochę to omówienie zajmie) :


Tom 1


Rozpoczyna wszystko swoisty „wstęp” - opowiadanie „Krwawa Księga” opisujące genezę całego zbioru. Otóż tytułowe „księgi krwi” to opowieści zmarłych, opowieści, które zostały przez nich…wyrżnięte (!) na skórze pewnego młodego oszusta, udającego prawdziwe medium. Pomysł makabryczny, ekstremalny a przy tym nie pozbawiony czarnego humoru.


A potem już lecimy z tym koksem…

"Nocny Pociąg Z Mięsem" początkowo przypomina "zwykły" slasher o grasującym w nowojorskim metrze seryjnym mordercy, by nagle, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki (a raczej walnięciem młota kowalskiego) zmienić się w kosmicznej skali makabrę... 

Humoreska „Papla I Jack” przypomina nieco polskie klechdy ludowe, jak to sprytny kmiotek z diabłem zakłady wygrywał, ale tak naprawdę to tylko przystawka przed bodaj czy nie najcudowniejszym (i najstraszniejszym) opowiadaniu całego cyklu :

Blues Świńskiej Krwi”. Nowo przybyły do domu poprawczego wychowawca natrafia na tajemnicę - zaginionego pensjonariusza i dziwaczny animalistyczny kult, jakim otoczona jest hodowana w odległej oborze świnia. To trzeba koniecznie przeczytać!

 "Seks, Śmierć I Światło Gwiazd” to klasyczna ghost story „dosmaczona” przez Barkera sporą dozą makabry i seksu. Po upadającym teatrze grasują, grając życie, duchy zmarłych aktorów

 No i na koniec :

"Miasta Wśród Wzgórz”, jeszcze jeden barkerowski tour de force gdzie w scenie, rodem z najbardziej absurdalnych bizarro horrorów, scenie która zostanie z czytelnikiem na zawsze, ludność dwu jugosłowiańskich miast utworzy ze swych ciał (!) gigantyczne monstra, olbrzymy, które w epickim pojedynku dosłownie znoszą się z powierzchni ziemi.


Tom  2 


W "Lęku"  thrillero/horrorze psychologicznym w stylu  "Piły" czy "Old Boya", szalony psychopata zadając uwięzionym ofiarom szereg tortur psychicznych, szuka granicy przełamania ich lęków.


Ozdobą drugiego tomu jest opowiadanie - "Piekielne Zawody". Co sto lat odbywają się zawody, w których rywalizują ze sobą siły Piekła i Ziemi. Zwycięzca ustali swe zasady na najbliższe lata (nb. patrząc na otaczający nas świat odnoszę wrażenie, że ostatnio Ziemia jakiś bieg przegrała...). Mnóstwo grozy, skorumpowani satanistyczni politycy-kultyści, zmiennokształtne demony - miód z benzyną.


W "Nowych Morderstwach Przy Rue Morgue" Barker w zasadzie powtarza fabułę Poego, groteskowy zaś pomysł uczłowieczania małpy polskiemu (przynajmniej starszemu…)czytelnikowi nieodparcie będzie się kojarzył z …Tytusem de Zoo.


"Jacqueline Ess", to bizarrowa feministyczna fantazja w stylu gore, opowiadająca o kobiecie, która, obdarzona tajemniczą mocą potrafi, przy pomocy samej wyobraźni, dokonywać fizycznego przekształcania ciał swych ofiar, co czyni  w akompaniamencie bryzgającej krwi i trzaskających łamanych kości.

Ostatni w tomie tekst "Skóry Ojców" -  opowieść o konfrontacji ludzi z żyjącymi na pustyni w Arizonie potworami bardziej przypomina fantasy niż horror (można ją potraktować jako zapowiedź  późniejszej powieści Barkera - Cabal).


Tom 3


Już pierwsze opowiadanie, "Syn Celuloidu" jest niczym pięść w szczękę czytelnika, bohaterem tej historii jest bowiem... nowotwór zbiegłego przestępcy (sic!!!), który wchodzi w przedziwną interakcję z....duchami srebrnego ekranu (sic!!!), by wzbudzić przerażenie w kilku postaciach, uwięzionych w opustoszałym kinie.


 "Trupiogłowy Król"  to barkerowska zabawa konwencję pulp horroru, zawierająca jego wszystkie charakterystyczne elementy - grozę, przemoc czy przewrotny humor. Opowiadanie uderzająco przypomina nie/sławną "Bestią" Guya N. Smitha (fabuła jest praktycznie ta sama, wygrzebane spod ziemi w angielskiej wiosce monstrum sieje śmierć i zniszczenie), ale jak to jest napisane !


"Wyznania Całunu (Króla Pornografii)", historia zemsty ducha księgowego na gangu, który zniszczył jego życie, jest z jednej strony bardzo udaną czarną komedią, żartem Barkera z archetypu „ducha w prześcieradle”, z drugiej potrafi wgnieść w fotel serią przerażających jump scare’ów, żywiołową, sensacyjną akcją i drapieżnym gore  - finałowa scena swą komiksową brutalnością jednocześnie bawi i szokuje.


Następujące po "Pornografii" "Kozły Ofiarne" to jedno z najbardziej ponurych i przerażających opowiadań całego cyklu. W gęstej mgle czwórka podróżujących jachtem turystów przybija do tajemniczej, kamienistej wyspy. Bezludny spłacheć cuchnie gnijącymi wodorostami, a na jego szczycie w zagrodzie zamknięte sa trzy owce. Kiedy turyści zabiją jedno zwierzę, rozpęta się piekło….

Naprawdę mało jest tak gęstych,  mrożących krew w żyłach tekstów.  Mało, kiedy wydaje się, że czytelnik przetrwał już najgorszy koszmar i historia będzie powoli zmierzała do finałowego wyciszenia, horror eksploduje ponownie, przywołując w wyobraźni najlepsze sceny z zombie movies Lucio Fulciego.


Najsmaczniejsze danie Barker zatrzymał jednak na koniec tomu - "Ludzkie Szczątki" to prawdziwe arcydzieło - niezwykłe połączenie nowoczesnego weird fiction z cielesnym, brutalnym horrorem. Inspirowana "Golemem" Meyrinka, zapowiadająca jednocześnie genialnego "Hellraisera" historia wycofującego się krok po kroku ze swego życia mężczyzny, zastępowanego przez przyjmującego jego postać, uczucia i osobowość sobowtóra, szuka odpowiedzi o prawdziwą istotę człowieczeństwa. Uczta dla fanów weirdu, uczta dla maniaków gore, uczta dla każdego lubiącego niebanalne a pełne intensywnej grozy (tak, tu również konkretnie straszy) opowieści.


+


Lektura "Ksiąg Krwi" jest jak uczestnictwo w kolacji wydanej przez Hannibala Lectera, gdzie serwuje się ludzką wątrobę zasmażaną z cebulką do chianti i carpaccio z dziewczęcej polędwicy. To zdecydowanie nie jest proza dla każdego. Radykalni wyznawcy estetyki „horroru obyczajowego” mogą się czuć niekomfortowo, intensywność wrażeń może ich zniechęcać a szalone pomysły wydawać się zbyt dziwacznymi. Ale dla tych, którzy w horrorze lubią ostre smaki, Barker będzie wspaniałą przygodą.

W „Księgach Krwi” imponuje swoista bezczelność twórcza młodego Barkera. Niekiedy punkt wyjściowy opowiadanej historii wydaje się banalny i  generyczny, niektóre pomysły balansują wręcz na granicy głupoty i w rękach słabszego twórcy opowiadania te zamieniłyby się w coś żenującego, gdy tymczasem u Barkera  jakość prozy, jej energia, umiejętności warsztatowe autora potrafią zamienić je zawsze w arcydzieło, sprawić, że prawie zawsze zadzwonią one spiżowym głosem. 


"Księgi Krwi" to Jeden Z Najlepszych Zbiorów Opowiadań Grozy, Powstałych Kiedykolwiek, plain and simple. To proza wspaniała, absolutnie równa geniuszem i znaczeniem gatunkowym Poemu, Lovecraftowi, czy naszemu Grabińskiemu. Jeden Ligotti, choć krańcowo odmienny, może stanąć w szranki.

Wiem, że napisane już zostało mnóstwo słów, ale tak naprawdę tego się nie da opowiedzieć, to trzeba przeczytać. Rzecz KULTowa. Brak skali na ocenę.


PS.  

„Księgi Krwi 1-3” ukazały się w nowym tłumaczeniu, które poprawia  najbardziej koszmarne błędy  z pierwszego wydania. Pozwolę sobie zacytować przynajmniej jeden, szczególnie kuriozalny passus :

W 1991 było :

„Stwór zacisnął wargi, napiął mięśnie, czuł każdy muskuł, każdą kosteczkę; usiłował na nowo poruszyć Balaclavę” (sic!),

Tymczasem chodzi tu o : 

„Stwór chwycił go za wargę i oderwał mięśnie od czaszki, jakby ściągał kominiarkę”.

No, jest sztos, c’nie? Warto kupować nowe tłumaczenia!



Graham Masterton - "Czarny Anioł" 5/10

Zaczyna się zgodnie z recepturą hitchcockowską, od trzęsienia ziemi. Scena brutalnego zamordowania całej rodziny jest jedną z mocniejszych j...